Wydawca: Misanthropia Discos
Ja to serio nie wiem, co ludzie mają z tym black metalem lo – fi, że ktoś to chce grać, ktoś inny wydawać, a ktoś inny słuchać, a nawet kupować. Na sto kapel pewnie z pięć ma coś do zaoferowania. Czy Majesty of the Crimson Moon należy do tych pięciu czy dziewięćdziesięciu pięciu? Jak myślicie?
No niestety, w przypadku „The Whispering of the Fullmoon” nie mam pozytywnej opinii. Debiut kanadyjskiego projektu wylądował u mnie dziwną drogą – w Darkness Shall Rise Productions zamówiłem sobie box Katharsis, a że typy chyba wyczaiły że jestem zinorobem, razem z nim podesłali płyty do recenzji. Wśród nich właśnie ten debiut. No i wiadomo, że jak coś dostanę w fizycznym formacie to zrecenzuję. Zacząłem więc zagłębiać się w muzykę Majesty of the Crimson Moon, szukając tu czegoś, co mnie zaciekawi. No kurwa, ni chuj. Równie dobrze mógłbym szukać logiki w Biblii. Oczywiście doceniam twórcę(ów), że grają black metal zamiast na przykład okradać staruszki, jednakże to nadal nie oznacza, że ten album jest super. Bo nie jest. Chyba nawet nie jest dobry. Już nawet nie mówię o brzmieniu, wiadomo że lo – fi black metal to nie przelewki i dźwięk rodem z symfonii. A wersja którą mam i tak jest już po remasteringu ponoć, bo wyszła rok później w porównaniu do pierwszego wydania.
Jednakże te kawałku albo mnie nudzą albo wkurwiają. Taki klasyczny podział, nie ma nic pomiędzy. I to już chyba trzeci lub czwarty odsłuch pod rząd i nie zmienia się ni na jotę. Te dwie kompozycje trwające łącznie ponad pół godziny to źle brzmiąca kakofonia. Nie umiem tego inaczej nazwać. Bzycząca gitara, kartonowa perkusja, blackowe charczenie… tylko klawisz fajny, jak z bardzo starych horrorów. I to by było na tyle.
Tak więc pierwszy bonus do paczki niestety olałem. Zobaczymy jak będzie z kolejnymi, w każdym razie ja nie mogę Wam polecić Majesty of the Crimson Moon. Zawiódłbym Was jako poważany recenzent, prawda?