Wydawca: Demented Omen of Masochism
Nie tylko moi mili In Twilight’s Embrace czy Kriegsmaschine potrafi przyjebać totalnie z zaskoczenia. Również i taki Rot. Bo ja na przykład nie wiedziałem, że coś tam modzą panowie, dopóki kolega od serca nie podesłał tejże płyty.
No ale po tych dziesięciu latach z okładem pasowało im w końcu zadebiutować, a że uczynili to na pełnej kurwie to tym lepiej. Dwanaście utworów, które z kilometra trącą piwnicznym black/death/thrash metalem to bardzo miła odtrutka, jeśli ktoś narzeka na przesłodzenie metalowej sceny w Polsce. Brud i agresja to pierwsze, co rzuca się w uszy słuchaczowi, który znajdzie się w zasięgu „Messiah Death”. Jebać silenie się na technikę i komplikowanie muzyki, Rot napierdala do przodu, a ta prostota jest cholernie skutecznym orężem. Nawet trudno mi wskazać jakichś protoplastów tego napierdolu – prostota Hellhammer czy Venom z „Possessed” wymieszana z wczesnym Mayhem z epoki „Deathcrush”, Necrovore czy Slaughter (nota bene, kapela pokusiła się o ich cover), Necro Schizma, czy z innej mańki Blasphemy… Innymi słowy – podziemie w chuj. Raz jest szybciej, raz jest wolniej, zawsze natomiast chamsko i bezpardonowo. Może dzięki temu ten album brzmi bardzo spójnie, duch podziemia spina go bowiem niczym zardzewiała kłódka drzwi do piwnicy dziadka. Dla mnie nie trzeba niczego więcej.
Pewnie mało kto się zainteresuje „Messiah Death”, ale duet z Katowic chyba nie liczy na trasę u boku Hunter. Śmierdzący, stęchły black/death metal z głębokiego podziemia trafi jednak tam gdzie powinien, a przynajmniej mam taką nadzieję. U mnie zagrzali miejsce na dłużej.
Ocena: 8/10
Tracklist: