Wydawca: Arcadian Industry
Wrocławskie THVN zadebiutowało w 2020 r. pełniakiem „Pleśń”. Zero demówek, zero EPek, tylko od razu przyjebanie z grubej rury. A że pogrywa tam bdb kolega od serca, to zerknąłem i wyraziłem wtedy uprzejme zainteresowanie. W materiale był potencjał, choć nie była to jakoś moja bajka. Kiedy zwrócono się do mnie o recenzję tegorocznego, drugiego już, materiału z chęcią się zgodziłem, ciekawym, czy i jak duży jest postęp w sztuce. Postęp, okazało się, jest choć uczucia są mieszane.
Przede wszystkim zacznijmy od tego, że THVN para się black metalem, choć nie oczekujcie tu nawałnicy lodowych sztybletów, bo muzyka breslaueran, to całkiem niezły misz masz. Słychać tu momentami trochę śmierć metalu, a i duch sludge krąży nad płytą. Wielokrotne obcowanie nasuwało skojarzenia z Shodan, jak również z Profeci, co w efekcie daje dość nieszablonowe podejście do ciemnej sztuki, choć nie każdemu może ono pasować. W tym, niestety i mnie, ale o tym później.
Z zalet na pewno wskazać należy na potężny krok w rozwoju hordu. „Pleśń” była materiałem dość surowym, a tutaj gangrena objęła już całe ciało, co wyraża się w umiejętnym operowaniu riffami. Nie jest jednostajnie, ale tkwi tu swoista melodyka, która nie pozwala odpaść. Propsuję też świetny wokal. Potępiony, charczący krzyk dobrze oddaje charakter kawałków. Weźmy choćby taką „Iłżę”, jedyny polskojęzyczny utwór, gdzie w zaśpiewach jest niemal studium obłędu. No i bas. Jak w innych kapelach potrafi kryć się z tyłu, często przytłumiony przez resztę składu, tak tutaj jest on mocno słyszalny, jawiąc się raczej, jako fundament ciężaru oraz klimatu, na jakim oparto cały album. Fajna sprawa, bo też jednocześnie nie jest jakoś tłusto podkręcony, by zagłuszać resztę wojowników. Wspomnę jeszcze o klimacie, który świetnie oddaje tytuł płyty. Słuchając każdego kawałka, w szczególności tytułowego, aż widać postępujący rozkład, a w takim „Heat” czuję ciężar odpowiadający idealnie torturom wrocławskich letnich upałów (jebane, kurwa, lato, HA TFU), gdy to człowiek ma ochotę tylko osunąć się w niebyt. Końcowy plusik za okładkę, która w pierwszej chwili przypomniała mi ostatnie Altarage, a która ładnie pasuje pod zawartość.
Jak już pewnie się domyśliliście są i wady, jednakże te wynikają nie z jakichś technikaliów, czy zdrady jakichś ideałów, ale z mojego subiektywnego odbioru płyty. A ten jest, taki, jak wspomniany powyżej klimat kawałków: ciężki. Dostałem materiał już jakiś czas temu, jednakże pisanie recenzji znacząco się wydłużyło, nie tylko z powodów życiowych, ale głównie dlatego, że muzyka THVN nie do końca mi leży. To taki trochę misz masz, który generalnie można określić black metalem, ale w tym bardziej ambitnym wydaniu, które nie do końca jest w moim kręgu zainteresowań. Łapałem niejednokrotnie się na tym, że przerywałem odsłuch tylko po to, by włączyć sobie coś innego, bo „Zgnij” mnie zwyczajnie męczyło próbując przytłoczyć upchanymi w niej pomysłami. Są zwolnienia, są przyspieszenia, jest i ten kawałek w języku piasta, jest ciężar, ale przez cały czas obcowania z albumem miałem wrażenie, że mimo potężnego kroku naprzód, to zabrakło iskry, która by mnie zatrzymała z nim na dłużej, czy choćby odrobiny tej surowości, jaką charakteryzował się debiut. Brakuje tu czegoś „własnego”, choć patrząc na postęp, to sądzę, że chłopy do tego dojdą.
„Zgnij” nie jest złą płytą. Dużo tam się dzieje, jest to ładnie dopracowane, ale mi nie leży, choć jestem przekonany, że wśród Was znajdzie się spora grupa, która zacmoka z uznaniem nad tą płytą. Warto zerknąć.
Oceny nie będzie. W redakcji uzgodniliśmy, że odchodzimy od wystawiania not, więc musicie się zadowolić po prostu recką. Bo tak.