Skip to main content

Jak to mówią starzy Rzymianie, pamiętający jeszcze czasy Golgoty – co ma wisieć nie utonie. O ile pamiętam, Saturnalia Temple miała nawiedzić Rzeczypospolitą w maju zeszłego roku, ale coś się posrało i nie dojechali. Byłem wówczas smutny. Ucieszyłem się natomiast gdy na jesień ogłoszono, że jednak przyjadą. I to w jakim towarzystwie.

Podjęliśmy więc z Pathologistem męską decyzję – „jadymy” i tak też się stało. Nie sami zresztą, bo z Rzeszowa wybrały się aż dwa rydwany ognia, co nie jest częste. Podróż bez większych przeszkód, szybko i sprawnie. Na miejscu jeszcze szamka – w chuj dobre burgery serwują na Krupniczej jakby ktoś pytał. Po napełnieniu brzuszków raźnym krokiem udaliśmy się do Zet Pe Te. Na wejściu organizator wita przybyłych cieplutko, tylko chlebka i soli brakło, ale i tak było gites. Lubię ten klub i serio niepokoją nie informacje, że mają go zrównać z ziemią i jebnąć tam jakieś drapacze chmur. Zanim się zacznie to jeszcze odwiedziłem merczyk a ten był naprawdę fajny i – co warto podkreślić – w przyzwoitych cenach. Potem jeszcze piweczko, pogaduszki i już można zrobić hyc pod scenę, bo na deski wchodzi trio Dread Sovereign.

Irlandczycy są znani – jak dla mnie – głównie z tego, że za wokale i bas odpowiada u nich Alan z Primordial, gość o totalnie świetnym głosie. Ale nie mogę też powiedzieć, że nie przemawia za nimi muzyka. Dread Sovereign ma naprawdę niezłe te swoje numery. Osadzone w klasycznym doom metalu – ciekawy byłem jak to wypada na żywca. I powiem Wam, że po empirycznym sprawdzeniu w ten środowy wieczór – wypada bardzo dobrze. Ktoś mógłby pomyśleć, że na trzy osoby to ta scena będzie na nich duża. Za duża. Ale Alan i Eion nie stoją jak kołki w miejscu. Szczególnie gitarzysta. Wyglądał co prawda w porwanej koszulce Lynyrd Skynyrd jakby odkupił ją od jakiegoś menela spod Galerii Krakowskiej za trzy szlugi, ale jak widać nie szata zdobi człowieka. Wracając do rzeczy konkretniejszych – naprawdę fajnym pomysłem było wrzucenie za chłopaków jakichś starych niemych irlandzkich filmów, jakoś tak z tym ich doom metalem nieźle mi się zgrywały. Szkoda tylko, że nie rozumiałem napisów, ale cóż. Przede wszystkim było też widać, że Dread Sovereign samo dobrze się bawiło. Alan co chwila pociągał wino z gwinta (mój człowiek!), zagadywał do publiki – ta jeszcze niezbyt liczna, ale co zrobisz? Z utworów nie jestem do końca pewny, ale wydaje mi się, że usłyszeliśmy „This World is Doomed”, „Twelve Bells of Salem”, no i cover „Black Sabbath”. Ogólnie bardzo fajny show, zespół też wyglądał na całkiem zadowolony schodząc ze sceny.

Przerwa na pogaduszki, na piwko (kurwa, przyznam że portery są pyszne, ale zdradliwe), na poplątanie się po klubie. I chyżo pod scenę, bo już zaraz, za momencik deski przejmuje Wolvennest. Zespół, którego odkrycie zawdzięczam Pathologistowi, a pewnie i nie tylko ja, bo doszły nie słuchy, że po laurce jaką wysmarował w recenzji „Void” sporo osób się z nimi zaznajomiło. Tacy już z nas kurwa influencerzy. Ale wracając do tematu – o ile w przypadku Dread Sovereign kapela na scenie miała dla siebie sporo miejsca, o tyle sześcioosobowa drużyna z Brukseli miała chyba dość ciasno, szczególnie że i scena została adekwatnie przystrojona w czaszki, kostki, świece (te znaczy się były już przy wcześniejszym gigu). Dobra, weszli i powiem tak – nie wiem, czy w tym roku zobaczę jakiś lepszy koncert. W przypadku Wolvennest ze sceny emanowała prawdziwa magija. Czuć, że w tym zespole pierwsze skrzypce gra niesamowita chemia między muzykami. Panieborzejezu, nie lubię szafować takimi terminami, ale to co się wydarzyło tutaj tej środowej nocy to była kwintesencja misterium. W sumie to muzyka Wolvennest jest bardzo niejednoznaczna – ponury, mroczny rock wymieszany z doom/black metalem, gęsty, wijący się leniwie. Klimat, jaki ten zespół generuje jest nieporównywalny z niczym innym, co było Wam dane widzieć. Od biedy można by to jakoś tam porównywać do Gold, ale u Wolvennest jest zdecydowanie mroczniej. Shazzula, czyli wokalistka, ma niesamowity głos – potrafi się wczuć w muzykę. Do tego, ciekawostka, poza śpiewem grała też na thereminie – to takie ustrojstwo z antenką co wydaje dźwięk gdy zbliżymy do niego na przykład dłoń. A to tylko taki smaczek. Zespół na scenie wygląda jak totalnie zgrany konglomerat różnych osobowości – w moim odczuciu zaprocentowało to niesłychanie. Godzinny koncert Wolvennest to coś co będzie we mnie jeszcze długo siedziało.

Wysoko podnieśli poprzeczkę, oj wysoko. Dlatego zastanawiałem się, jak wypadnie zamykający imprezę Saturnalia Temple. Naprawdę uwielbiam ten band odkąd wpadło mi w ręce ich debiutanckie demo )do dziś mój ulubiony materiał Szwedów), nie bez kozery dawno temu również ich zwywiadowałem i z zapartym tchem śledzę co u nich słychać. Problemem jedynie dla mnie przed koncertem było to, że nie znałem ich nowej płyty – premiera wypadła tydzień przed krakowskim gigiem. Dlatego też większość koncertu była mi obca, no a jak ma się utwory po dziesięć minut to też nie mogę wymagać, żeby zagrali na przykład całe demo. No niestety, z „Ur” było tylko „Mount Meru is Tall”, nie zagrali również nic z doskonałego debiutu. Generalnie godzinny gig składał się chyba z pięciu lub sześciu utworów, ale jak dla mnie – było i tak wspaniale. To był całkiem inny typ gigu niż w przypadku Wolvennest. Występ Saturnalia Temple był surowy, jednak nie można mu było odmówić jednego – ze sceny emanowały złe, psychodeliczne wibracje. Nie mogłem się nim oprzeć, a swoje też na pewno zrobił alkohol krążący w moich żyłach – przy dźwiękach generowanych przez Tommy’ego i kompanów odpłynąłem. Genialne zwieńczenie wieczoru, nie byłem ani trochę rozczarowany, choć po reakcji publiki wnoszę, że większe wrażenie wywarło jednak Wolvennest.

Co ja mogę więcej powiedzieć – Southern Discomfort rozdało organizując ten koncert. Doprawdy będzie to koncert, który na długo zostanie w mojej pamięci. Wielkie brawa za to, że Andrzejowi się chce i ma siłę. Liczę na kolejne sztosy. Dobranoc.

Oracle
17436 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj