Oracle: Bliżej to oni kurwa szybko nie przyjadą – pomyślałem i kliknąłem „Buy Ticket”. Oczywiście z niepewnością, czy życie znów nie pokrzyżuje mi planów i nie pokaże fucka zamiast koncertu Beherit. Szczęśliwie się mnie udało. Mniej szczęścia miał tym razem Pathologist, który musiał odpuścić wyjazd. Przyjąłem więc trochę praskiego piwka za jego zdrowie, w swoje gardło. Ale przejdźmy do konkretów.
Tak, jakiś czas temu jebnęła wiadomość w podziemiu, że naszych południowych sąsiadów nawiedzi fiński, kultowy Beherit. I co tu kryć – zajarałem się straszliwie. Oczywiście, o mały włos do dupy bym pojechał, a nie do Pragi. Jednak dojechałem.
Łysy: Ja w zasadzie nie miałem jakiegoś zbytniego parcia na to, by do Pragi jechać. Jednak kiedy dają, to zasada jest prosta: bierz. Więc wziąłem i po porannej pobudce o 3 nad ranem w dniu koncertu ruszyliśmy z Gdańska. Droga do Pragi zajęła nam coś koło 8 godzin. Nieźle, jak na taką trasę. Ulokowaliśmy się w mieszkaniu, zjedliśmy czeskie przysmaki (nie, smażonego syra nie było), złapaliśmy krótki oddech (i parę piw) i ruszyliśmy do klubu, gdzie oczekiwaliśmy przybycia głównego narratora tej opowieści…
Oracle: Po wyjściu z hotelu i piwku na drogę złapałem bolta, co się okazało, kurwa całego w firaneczkach. Czułem się jak jebany kopciuszek, nie wiem co powodowało pana bolciarza do takiego wystroju. Boję się wręcz pytać. No ale dojechałem na miejsce przed czasem, a tam już czekała wesoła ekipa z Gdańska, na czele z Łysym i jego lubą. Więc znów kejosowe spotkanie północ – południe. Wymiana ploteczek i wbiliśmy do klubu zobaczyć cóż to za przybytek. A ludzi było już sporo.
Łysy: było. I gdzie kolwiek byś się nie rozejrzał same znajome mordy. Jakby tak podzielić publikę, to 1/3 Polacy, drugie tyle to Niemcy, a pozostała 1/3 to lokalsi i międzynarodówka (Ameryka Południowa)
Oracle: W środku cóż – bardzo dobre piweczka, z wymiennym kufelkiem więc podczas gigu panował względny porządek. Rzut oka na merch, coś by wybrał, ale bez ciśnienia – szczególnie że nikt nie wpadł na to, by zrobić jakieś koszulki z eventu. Poszwędaliśmy się, pogadali z napotkanymi osobami, jakoś zleciało do pierwszego zespołu (tak te piweczka w Czechach zawsze smakują tak samo: czyli zajebiście – przyp. Łysy)
A był nim czeski zespół Můra. Kolesie na koncie mają chyba tylko jeden materiał, składający się z dwóch kawałków i wydany jakiś czas temu dla Caligari Records. Fajnie to żarło – taki doom metal z elementami death i black metalu, sporą dawką okultyzmu. Jednak jestem przekonany, że podczas gigu zagrali coś więcej – szczególnie że kapela podpisała papiery z Doomentia Records i wkrótce mają wydać coś nowego. Ich muzyka – powolna i ponura, z takim typowym sznytem grozy. Na scenie kilka zniczy, może mieli skromne środki na świeczki, a może się im spieszyło. W każdym razie wyszło im to całkiem nieźle. Riffy wylewały się wolno, wokalista z kolei był dość charyzmatyczny i wprowadzał na scenie elementy aktorskie – no z butów może nie wyrywał, ale wstydu zespołowi też nie przynosił. Generalnie – byłem na tak.
Łysy: jak najbardziej, jeszcze jak, że też byłem na tak. Gryzło jednak mnie to, że realizator jeszcze zbytnio nie pokręcił gałami, przez co czasami miałem problemy z selektywnością i wokal ginął mi gdzieś w gąszczu cieżaru gitar i bębnów, ale sztuka jak najbardziej na plus i dobrze wprowadziła do kolejnego występu.
Oracle: Podobnie jak w przypadku Larvae, kolejnej kapeli tego wieczora i kolejnej, której nie znałem jeszcze na krótko przed tym koncertem. W odróżnieniu do Můra, EPkę Włochów odpaliłem sobie wcześniej i też mnie się spodobała. Tutaj mieliśmy do czynienia z większą ilością doom/death metalu, ale takiego zdrowo pojebanego. Gitary burczały jakby miały zaraz zwrócić treść żołądkową – nie dziwię się w sumie, gdyż wtórował im dziki wokal panny (pani?) Lucilli. Normalnie to jest chyba one woman band, ale teraz dołączyło do niej dwóch dżentelmentów i w Pradze zasiali zgniłe ziarno. Kobitka świetnie sprawdzała się za mikrofonem, wyrzygując kolejne wersy. Nie wiem dlaczego, ale muzycznie kojarzyli mi się jakbyście włączyli wczesne materiały Carcass na totalnie wolnych obrotach. Albo jakby Hellhammer chciało nagrać „Reek of Putrefaction”. Tu nie było, jak w przypadku poprzedników, okultyzmu – tutaj dostaliśmy po prostu biologiczny fakt gnicia i umierania. Może i koncert wyglądał nieco statycznie, jednakże muzycznie było naprawdę dobrze.
Łysy: ale na początku to nosem kręciłeś, że jednak nie… mnie się podobało od początku. Nie znałem co prawda wcześniej i dzień przed koncertem zrobiłem szybki risercz, ale na żywo zdecydowanie wjechało jak papaj w salkę katechetyczną. Właśnie te smoliste riffy, stonerowe wręcz miejscami sprawiały, jakbyś zażył jakieś psychodeliki i przed oczyma widział rzeźnika krojącego żywcem jakąś przypadkowo złapaną ofiarę, a wszystko to w kolorach – a tfu – tęczy… Miazga, weszło równo… Polecam, Piotr Pietrzyk.
Oracle: Po Larvae jak zwykle zbiórka przy wodopoju, pogaduszki i tego typu sprawy – w tym spotkanie z parką, która zapytała, czy to ja jestem tym typem od unpakingów z Bohemą, hehe. No cóż, ciągniesz se ten wózek już ponad siedemnaście lat, a poznają Cię po psiaku. Szczerze? Dla mnie bomba i jeśli sami zainteresowani to czytają – Bohema macha ogonem, a ja właśnie piję Wasze zdrowie zmrożoną Żubrówką!
Łysy: było tak, potwierdzam. Też gdzieś w tłumie wyłapałem parę konkretnych rozmów przy alkoholu, a także po raz pierwszy spotałem się z niektórymi na żywo…
Oracle: No i właśnie z tych miłych pogaduszek wyrwała nas syrena alarmowa i krzyk kogoś z wewnątrz – „kurwa, zaczynają!”. Więc każdy ruszył swoją mniej lub bardziej zgrabną dupcię, ażeby uczestniczyć w koncercie Death Worship. Ryan Foster i jego drei deutsche kommeraden zrobili kurwa w Pradze nalot niemal dywanowy. Widziałem ten band niemal równo rok temu i nie mogę się zdecydować, która sztuka była lepsza. Ten zespół jest najdoskonalszą kontynuacją Conqueror, jaką maniacy nekropolii z Ross Bay mogliby sobie wymarzyć. W przeciwieństwie do poprzednich dwóch kapel, tutaj wjeżdżaliśmy jak popierdoleni czołgowymi gąsienicami na pełnej kurwie. Pod sceną w końcu rozpętał się gruby nakurw maniaków, no bo wcześniej to mogli się raczej pobujać jedynie w rytm powolnych riffów. Natomiast Death Worship z kanadyjskim niewzruszonym spokojem zerkało jeno ze sceny. Jak kult to kult.
Łysy: nic dodać, nic ująć. Gdzieś tam widziałem jakieś narzekania po koncercie, że brzmieniowo zajebiście, ale Förster nie dawał rady wokalnie, albo na odwrót. Pierdolić to. Jak dla mnie to było główne rozdanie wieczoru. Przepierdol i wpierdol absolutny. Wojna to nie granie jazzu, tylko eksterminacja, nie ważnie czy kulawo i krzywo, ważne że są ofiary śmiertelne. Wspaniały to był set, nie zapomnę go nigdy.
Oracle: Dobra, dotarliśmy do koncertu Hellbutcher. Szwedzcy black/thrash metalowcy w składzie których można było znaleźć nikogo innego jak rzeczonego Hellbutchera, czyli Pera z Nifelheim. Przyznam, że nie do końca łapię kto tam jeszcze był w składzie z ich lineupu, a kto został zastąpiony poza Perrą Karlssonem, który gościnnie bębnił podczas ich występu. Pewnie kilka osób mnie zlinczuje, ale powiem tak – to jest fajna muzyka, ale jakoś mi nie robi. Niby wszystko się zgadza i tak dalej, black/thrash metal na pełnej kurwie, ale jakoś po dwóch – trzech numerach wygnali mnie na piwko. Ale to może też z uwagi na to, że nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Nifelheim, a tak po prawdzie – ten zespół wydaje mi się po prostu Nifelheimem 2.0 podczas stagnacji tamtego bandu. To co widziałem było w chuj energetyczne, agresywne (no bo przecież nikt nigdy nie widział melancholijnego black/thrash metalu), jednak chęć socjalizacji ze współsubkulturowcami po kilkudziesięciu minutach wygrała.
Łysy: mi się podobało, być może i dlatego, że Nifelheim wielbię motzno. Dodam tylko od siebie, że na koniec poleciały jeszcze dwie lepy na ryj (czytaj: dwa covery): „Die In Fire” Bathory i oczywiście „Black Metal” Venom.
Oracle: No i na koniec zespół, dla którego wszyscy się tu zjawiliśmy (a niektórzy przyjechali kurwa z Ameryki Południowej na przykład, więc szacuneczek). Beherit. Nie będę się rozpisywał jacy to kultowi nie są. Są i o tym się nie dyskutuje. Zanim weszli na scenę przed północą Meetfactory nabiło się po brzegi, tak że średnio można było się ruszyć. A jak człowiek się ruszył to ryzykował obsobaczenie przez jakieś pierdolone black metalowe snowflake’i. Mnie to kurwa otoczyło jakieś jebane black metalowe przedszkole i prosili mnie, abym nie wznosił pięści ku górze oraz nie był agresywny – no dacie wiarę?! Niech mi jeden z drugią wytłumaczy, jak zachować spokój gdy wjeżdża TEN RIFF, a Holocausto deklamuje „The dream descends to the region of moon, to the land, the sphere of eternal sin…”?! Tak, jarałem się tym występem mimo wkurwiających skrzatów i skrzatyń dookoła. Beherit postawił na totalną prostotę przekazu, co zajebiście współgrało z muzyką… Zaskoczyło idealnie – trzeba było widzieć te setki pięści w górze przy „Ave Satan, Ave Lucifer…”. Szczególnie że rozkład numerów też świetnie dobrany – odegrali połowę „Drawning Down the Moon”, no i mniej więcej połowę „The Oath of Black Blood” (jeśli przyjmiemy że jest to album a nie kompilacja). Brzmiało to wszystko również fantastycznie w mojej opinii, a co do prezencji… Cóż, nie są to już młode, gładziutkie chłopczyki spod fińskiego supermarketu, niemniej jednak black metalowy fason był trzymany. No i tutaj również mieliśmy do czynienia z dość statecznym show, ale idealnie pasowało mi to do ich muzyki – transowej i na swój sposób opętanej. Co dla mnie ważne – Beherit nie wypadł jak jakiś pastisz samych siebie, a pojawiały się takie głosy obawy.
Łysy: zobaczyć tenże kultowy zespół na scenie… Choć nigdy jakimś szczególnym fanem nie byłem, co tylko sprawia, że mogę na to spojrzeć jeszcze bardziej obiektywnie, to przyznaję, że i mi się wszystko podoboło. Pełna profeska, konkretny przekaz i wpierdol. Tyle.
Oracle: Koncert skończył się nagle, nie liczono na bisy ani ukłony dla publiki. Ludzka lawa wylała się z klubu i z wolna, każdy w swoim kierunku udał się na spoczynek lub kontynuację imprezy. Ja – grzecznie spakowałem się w bolta, w którym złapała mnie jebana czkawka, nie odpuszczająca przez całą drogę. Widać ktoś mi dupę obrabiał. Ale nie zważając na to, w dniu gdy piszę te słowa już mogę zaryzykować, że miałem do czynienia z koncertem roku.
Łysy: koncert roku? Biorę w ciemno, przynajmniej na razie, choć na horyzoncie nie widać sztuki, która by to mogła przebić. Towarzysko: klasa. Miejsce: zajebiste. Zestaw kapel: wyśmienity. Alkoholizm: pełną gębą. Wyjazd na duży plus, polecamy. Chaso Vault Alko Kommando.