Kurwa, Omegavortex i Perdition Temple w Polsce? Na jednej scenie?! Jadę! Jebać to, że tylko dwa zespoły. Jebać to, że tylko trzeba przejabać pół Polski, by zobaczyć to na żywo! I z takim nastawieniem wyruszyliśmy do stolicy celem obejrzenia tych dwóch załóg. Relacja będzie krótka, więc do rzeczy.
Na początku warto będzie tylko odnotować fakt, że tuż po przybyciu do klubu od razu udaliśmy się na merch celem nabycia precjozów i uzupełnień występujących zespołów. I co się okazało. To był jeden z najtańszcyh merchów w ostatnim czasie na jaki wydaliśmy swój gelds. Winyl 60? Cd 40? Bierę w ciemno!
Pierwsza na scenie, z lekką obsuwą, pojawiła się Omegavortex. Nie będę ukrywał, że hordes ten kupił mnie na tegorocznej Black Silesia. Do dzisiaj sam sobie się dziwię, że z jakieś cztery lata temu rzuciłem “Black Abomination Spawn” na stos promówek do odsłuchania na kiedyś. Dziwię, bo okazało się, że jest to koncertowo naprawdę zajebisty hord, który zarówno w Byczynie jak i teraz w Warszawie rozdał karty. Tak, to było cudne zniszczenie i stwierdzam, że Niemcy brzmią zdecydowanie lepiej w czterech ścianach, niż na otwartej scenie. I nie miało w tym momencie większego znaczenia to, że tego dnia dźwiękowiec nie dawał rady kręcić odpowiednio gałami. Co zjebał w pierwszym numerze (bębny praktycznie nie istniały), naprawił na szczęście w drugim (tutaj już istniały, a zespół dostał odpowiedniej mocy). I ogólnie stwierdzam: dewastacja. Takiego czarnego metalu śmierci zdecydowanie mi brakowało: wściekłego i chamskiego, pędzącego prosto przed siebie i pozostawiającego za sobą tylko zgliszcza… Zdecydowanie zapewne jeszcze o tych panach usłyszymy nie raz, na co mocno liczę.
Perdition Temple przedstawiać nie trzeba. Cztery albumy, Palubicki i Palmer w składzie. Piętnaście lat na scenie. Można było obstawiać zniszczenie numer dwa tego wieczoru. I faktycznie, było. Ma ten zespół jebnięcie takie, że podczas pierwszego utworu padła elektryka oświetlająca scenę oraz zasilająca monitor, który wyświetlał logo kapeli. hehe… Zespół na szczęście nic sobie z tego nie robił i tylko odgrywał kolejny hymn ku zagładzie i destrukcji. Potem na szczęście już było tylko lepiej i… gorzej. Lepiej, bo totalna anihilacja rozlewała się ze sceny w najlepsze, gorzej bo gdzieś w połowie drugiego / trzeciego kawałka (straciłem rachubę) padły mikrofony, przez co dostaliśmy instrumentalny koncert ku zniszczeniu. Coś tam pan akustyk starał się w trakcie ratować, ale niestety nie szło mu to za dobrze. Kawałek został odegrany mimo to do końca (sami muzycy nie wiedzieli, że im padły przody), akustyk naprawił co się zjebało, a zespół w ramch rekompensaty odegrał numer jeszcze raz, tym razem już bez problemów technicznych. Ogólnie, w większości leciały same sztosy z „Edict of the Antichrist Elect” i „The Tempter’s Victorious” więc najtwardsi fani mieli zabawunię. Całość trwała z jakieś 40 minut po czym w najbardziej niespodziewanym momencie Alex Bulme wyśpiewał na koniec kawałka We are Perdition Temple poczym zespół skończył grać… No ja pierdolę, gdy wydawało się, że ta rozpędzona maszyna będzie gwałcić i dewastować w najlepsze, nagle się zatrzymała i zeszła ze sceny… No ale cóż, lepiej mieć niedosyt, niż przesyt…
Mimo to zaliczam tę sztukę do w chuj udanych. Obie kapele rozjebały swoją mocą i tylko żal ściska, że tak krótko. Nie mniej, było warto przejechać te pół Polszy, by zobaczyć takie zniszczenie i odhaczyć jeden z najkrótszych gigów na jakim byłem.
40 minut? Śmiechu warte… No, ale przynajmniej merch w atrakcyjnych cenach. Tyle, że to chyba nie o zakupy przy okazji gigów chodzi?