Wydawca: Profane Spirit Records
Na żadną chyba płytę polskie podziemie tak nie czekało, jak na nowe Deus Mortem. Nie bez przyczyny bo nie ma chyba w kraju Piasta takiego/takiej, co to nie kojarzy ukochanego dziecka Necrosodoma, tym bardziej, że Deus Mortem od początku prezentowało niezwykle wysoki poziom, zaś ostatni pełniak, dopełniony fenomenalną EPką ustawił poprzeczkę na wysokości Rysów. Tymczasem już pierwszy singiel z nowego albumu wprowadził zamęt i niezgodę pośród metali, zwiastując, że nadciągający „Thanatos” będzie jednak nieco inny niż poprzedniczki. I dokładnie taki jest.
Zacznijmy od tego, iż nieco przed premierą ukazał się wywiad z Necrosodomem, w którym wyjaśniał Pradziadowi Podziemia kilka kwestii, w tym zamysłu związanego z tą płytą. Przypomina mi to nieco casus ostatniego Königreichssaal, co do odbioru którego mocno pomagał wywiad, jaki udzielili Oracle’owi. Piszę o tym dlatego, że „Thanatos” jawi mi się nie tyle, jako płyta, która ma cieszyć ludzi, a przede wszystkim, jako deklaracja Necrosodoma, dla niego samego. Takie samoistne oświadczenie „Ego Sum”.
Już otwierający płytę „Krwawy Świt” zaskakuje inkorporując nowe elementy, choćby interesującą pracę perkusji (która spowodowała, że ten i ów zesrali się, że to Nirvana, lel), a dalej jest tylko lepiej. Generalnie cały album naszprycowany jest hardrockowymi elementami, udatnie wpasowanymi w black metalowe ramy. Są też i przebojowe solówki, które sprawią, że gdzieś tam Draconis zacmoka z uznaniem. Po kontrowersyjnym otwieraczu wjeżdża powolnie rozpoczynające się „Slow Death”, które jednak po półtorej minuty przyspiesza dalej wznosząc dumnie sztandar hardrockowości w swoim brzmieniu. Kolejne, „Resurrecting The Pillars Of Fire” robi lekki krok w tył, bo mocno przypomina „klasyczne” Deus Mortem, tylko po to by przejść w powolne „A Lamb In The Arms Of The Wolf”, które w mojej ocenie jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Ten podniosły, przekurwakapitalny riff podlany świetną perkusją. UH! No to jest to, czego oczekiwałem od twórczości Necrosodoma, któremu wybornie wychodzą właśnie takie poważne hymny. Aż się chce maszerować samemu przeciwko wszystkim przeciwnościom, bo potęga i ogień płoną w żyłach. I płoną dalej, gdyż po tym utworze wjeżdża na pełnej kurtyzanie „W Serce Płomiennej Gnozy” przyspieszając gwałtownie oraz spuszczając jednocześnie śmiertelny cios finezyjną solówką. I te teksty, dosłownie wykrzykiwane przez Marka, które są deklaracją siły oraz oświadczeniem niezłomności ducha black metalu. Krzynę powolniejszą wersją tegoż jest kolejny „Czarny Kruk”. W końcówce albumu znajdziemy drugi singiel, czyli „When The Creation Tastes Of Dionysian Wine”, czyli znów klasyczne Deus Mortem przypominające coś, co dorównuje spokojnie hitom z „Kosmocide”. Całość wieńczy fenomenalne „Noesis”, które rozpoczyna się śpiewnym, akustycznym wstępem płynnie przechodzącym w epickie, syte solo rozkręcające tempo pod równie soczyste riffy. Wszystko to zostało przełamane nowymi patentami w okolicach trzeciej minuty, by po kolejnej półtorej przejść w najbardziej tłuste wygibasy na gryfie, jakie szło znaleźć na całym albumie.
Ufff! Dużo się tu dzieje! Ale zacznijmy od końca. Za perkusję, w związku z pożegnaniem Stormblasta, wziął się Pavulon, który, według tego, co donieśli mi moi szpiedzy, uwinął się nie tylko szybko, ale również skurwysyńsko sprawnie. To jest tym ważniejsze, że perkusja, jest tu, poza riffami, drugim najważniejszym elementem kreującym „nowe” Deus Mortem. Świetnie robi również wyraźnie słyszalna linia basu, ale pierwsze skrzypce grają riffy. Gitary dominują nad całą resztą, nawet nad wokalem. Pisałem, że są tu nowe patenty i to na nich właśnie opiera się ta płyta, w efekcie czego nabiera mocno „bujającego” charakteru. Co ważne, to wszystko ma ręce i nogi. Sam łapię się, że słyszę tu oraz tam motywy znane mi z kawałków kompletnie niezwiązanych z diabłem. A! No i pojawiają się też przyjemnie nienachalne klawisze.
Warto tu wspomnieć, że teksty nie są wyłącznie po angielsku, ale jak już zdążyliście zauważyć, także w języku Piasta. Na szczęście nie ma obawy, że przyjdzie nam się skręcać z zażenowania. To kawał świetnego pisana doskonale skorelowany z zawartością muzyczną.
Na sam koniec świetna szata graficzna. Okładka cieszy serduszko, a wnętrze zdobi pieczołowicie wykonana czcionka spod recki samego Ihasana, co podbija poziom trve. Wyśmienicie.
„Thanatos” w mojej ocenie, mimo przedstawionych powyżej peanów, nie przemawia do mnie, tak jak robiły to choćby dwa ostatnie wyziewy od Deus Mortem, czy tym bardziej, jak uczyniło to w tym roku Terrestrial Hospice. I wiem dlaczego. Wspomniałem wcześniej o wywiadzie z Necrosodomem, jak również o tym, że to płyta od niego, dla niego. Im więcej obcuję z „Thanatosem” tym bardziej dociera do mnie, jak potężny kawałek siebie zawarł w tym twórca, chcąc udowodnić. Coś, co może wiedzieć tylko on sam, takie mam wrażenie. Ta płyta jest deklaracją siły, ale również artystycznej finezji, w efekcie czego jawi się, niestety, jako przekombinowana. Dzieje się za dużo, zbyt wiele i to w takiej ilości, że gdy po wszystkim włączyłem sobie chamski kawałek Witchmastera, czy coś z Bathory, to poczułem autentyczną ulgę. Natłok pomysłów dosłownie męczy w pewnym momencie, a to chyba nie powinno mieć miejsca.
Włożyłem tę łyżkę dziegciu do beczki miodu, jednakże nie zrozumcie mnie źle: „Thanatos” spokojnie zjada w butach większość płyt z black metalem w tym roku. A Necrosodom to muzyczny geniusz. Czas pokaże, czy jest to kamień milowy w rozwoju Deus Mortem, który wyznaczy całkowicie nowy kierunek, ale nawet jeśli, to jest to na tyle ciekawe oraz wyśmienicie podane, że pozostaje spokojnie czekać na nowy materiał, bo ten z pewnością nadciągnie.
Pozycja obowiązkowa!
Na sam koniec dodam, że wizję całkowitej swobody artystycznej podkreśla jaskrawie wydanie tego we własnej, świeżo powołanej wytwórni. I bardzo, kurwa, dobrze.