Tak, jak nie wszystkim jest dane wejść do Koryntu, tak nie wszystkim było dane pojechać na ostatni koncert z serii Black Plague. Wstrzymałem jednak potok łez, bo Mikele ogłosił soczystą imprezę we Wrocławiu, do tego w piątek. Grzech nie iść!
Pod Liverpool stawiłem się nieco wcześniej, by zdążyć wpaść na szybkiego stouta do Haggis Pub. Potem szybki ćmik i można wbijać było do klubu. Tam przywitanie z bdb kolegą od serca, Wielkim Organizatorem czuwającym nad wszystkim niczym dobry pasterz, jak również z krzątającym się za straganem Erykiem z Old Temple, po czym ulokowałem się w sali. Uprzedzając pytania, oprócz dóbr z Old Temple było również sporo fajnego merchu od grających tego wieczora kapel, więc okazja do uszczuplenia zasobów finansowych była godna.
Imprezę otworzył stołeczny Sacrofuck. Przyznaję się bez bicia, że mimo, iż miałem świadomość istnienia hordu, to jakoś nie słuchałem ich wcześniej. No cóż, lepiej późno niż wcale. A wierzcie mi, warto zaznajomić się z nimi, bo to kawał chamskiego, brudnego, ohydnego śmierć metalu. Ich muza daje odczucie pijackiej burdy wśród potłuczonych butelek i rozkładających się trupów, w trakcie zaczynacie napierdalać się kawałkami zwłok, bo czemu nie? Na uwagę zasługiwały szczególnie godnie chłoszczące riffami gitary, wspomagane przez złowrogo przyczajoną perkusję. No i ten ochrypły, rzygający wokal – pycha. Jako otwieracz, Sacrofuck sprawdzili się doskonale.
Po tej porcji ohydy poleciałem po pieniste (propsy dla klubu, bo pojawiło się parę ciekawych propozycji w lodówce!) i można było wracać pod scenę, gdzie rozstawiało się…
Moloch Letalis. Swoista legenda podziemia i niepowstrzymana nawałnica wkurwienia. Nigdy nie zawodzą, tak z płyt, jak i na żywo. Niezmordowane trio bez zbędnego pierdolenia przeszło do tego, co umieją najlepiej, czyli plucia na świętości oraz rzezi, a co podkreślono otwieraczem w postaci „Wielkiej Egzekucji”. Dalej było tylko lepiej, bo do walki zagrzewały takie hymny, jak „Piekielna Kurwa”, „Zdychaj Psie, czy miażdżący powolnym, walcowatym tempem, „Necronomicon”. Nie obyło się również bez znanego i lubianego szlagieru tanecznego, „Zatańczysz kurwa ze mną w piekle” – tym razem, chyba brzmiało to jeszcze bardziej dziko, niż zwykle. Hord sprawił też swoistą niespodziankę, bo zagrali nowy kawałek. Ohydny, plugawy i ociekający złem. Jeśli to miało zwiastować nowego pełniaka, to zapowiada się sztos. Moloch Letelis zdewastował. Mimo, iż widać, że ząb czasu nieco ich nadgryzł, to kondycję mają chyba jeszcze lepszą. Wybornie.
Po występie była jeno chwila ćmika, bo oto wschodziła gwiazda wieczoru – Mordhell! Przyznaję ostrzyłem sobie na nich zęby. Dotychczas widziałem ich tylko raz, gdy grali na scenie przed Animą Damnatą (wesoły zbieg okoliczności – też w Liverpoolu). Występ zapamiętałem, jako ocean perwersji wszelakiej, dlatego też liczyłem, że i tym razem stolica Dolnego Śląska zostanie zakuta w łańcuchy celem otrzymania soczystej chłosty. Apetyt podsycał wydany w tym roku wyborny pełniak.
Tymczasem doznałem lekkiego zdziwienia bo zamiast akcesoriów do tresury w terenie i w większym gronie hord pojawił się w klasycznej blackmetalowej stylówce. Do tego widać było, że dotknęły ich zmiany personalne. Ale jak już zaczęli grać, jak przyjebali tym chamskim metalem, to znać było, że to nadal perwersja i syf z punkowym zacięciem. W opisie koncertu stało, że będzie dziś prezentowany głównie materiał z nowego pełniaka, co też miało miejsce. Szczególnie zwrócę tu uwagę na kawałek „Nekkrodesekration”, który szmaci nieludzko, doskonale bujając riffami, aż się nogi same rwą do tańca.
Miłą niespodzianką był fakt, że nie skupiono się tylko na nowym materiale, ale i sięgnięto po sprawdzone hity, czyli „Fucking Christian Whore”, czy też przepyszne „Alcoholic Titfuckblast”. Mordehll w nowym wydaniu prezentuje się naprawdę zajebiście. Widać, że z głębokiej piwnicy są tu aspiracje do wyjścia na powierzchnię, ale niech Was to nie zwiedzie. Tu nadal, miast zwykłego odzienia, będzie czarna, lśniąca skóra, a w dłoniach bat wraz z butelką żołądkowej gorzkiej. Po tym występie spokojnie można powiedzieć, że mamy w Polsce hord godnie kontynuujący styl wczesnego Celtic Frost/Helhammer z mocną domieszką Carpathian Forest w najlepszej formie. A robią to tak dobrze, że aż czekałem czy poleci gdzieś nagle cover „Shut up, There’s No excuse To Live”
Koncert zamykał znany i lubiany, Embrional. Ja już umęczon dawką emocji obserwowałem popisy nieco z tyłu klubu. Moje zdanie w kwestii kapeli Skullrippera jest niezmienne – nie moja rzecz, choć szanuję kunszt i zacięcie, a tych tego wieczoru nie brakowało. W trakcie jednak musiałem się ewakuować, bo od następnego dnia rano czekała mnie sroga przeprawa, więc pozostało tylko kulturalnie pożegnać się ze znajomkami i wbijać do taksy.
Jak ocenić więc koncert? Zajebisty. Hordy zaprezentowały naprawdę wysoki poziom. Czuć, że mimo iż było to głębokie podziemie oraz syf, to nie było w tym ani krztyny robienia czegoś na odpierdol. Szczególne propsy lecą tu dla Mordhell, którzy tego wieczoru zdewastowali, zaorali oraz bezpowrotnie splugawili ziemię wrocławską. Jedyny minus? Frekwencja. Do kurwy jednej niepoliczalnej, z reguły zawsze kłębiło się mrowie maniaków na koncertach, a teraz nagle się wszystkim przejadło? Raptem czterdzieści osób było. Aż trochę głupio, że skład dobry, jak chleb, a klub świecił pustkami. Trudno, kto nie był ten kiep i niech żałuje!