Skip to main content

Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć po gigu z Templami, gdy już trzeba było się zbierać do ukochanego miasta Papieża Polaka, ex-stolicy i krainy smogu, Krakowa bo szykowała się druga edycja FOAD z naprawdę zacnym składem.

Do grodu Kraka dotarłem w dniu koncertu nieco wcześniej, by w spokoju zadekować się na spaniu, zjeść co i można było robić rozgrzewkę z bdb znajomymi w krakowskich przybytkach (poleca się knajpę Relaks i ich zacne piwko lane!). Gdy już dobijała godzina śmierci udaliśmy się ku skitranemu na tyłach starej sortowni cygar Zet Pe Te. Fajnie, że lokacja się nie zmieniła bo były jakieś ploty w ciągu roku, że klub może zostać zamknięty, gdyż miasto chce sprzedać teren sortowni deweloperowi ale jak widać się nie udało i w spokoju można się było cieszyć tegoroczną edycją muzycznej destrukcji. W środku przywitanie z resztą znajomych oraz szybka obczajka na merch, który przede wszystkim dumnie reprezentowały bogate kramy kupców z cechu Old Temple oraz Mythrone Promotion.

Nadszarpnąwszy nieco stan mojego konta zamówiłem jeszcze piwko i udałem się pod scenę, gdzie o 18.00 zaczął się produkować Formis. Nie znałem wcześniej ich twórczości ale elegancko bujali całkiem niezłą mieszanką deathu i thrashu, co stanowiło udaną grę wstępną do reszty festu. Z występu wyrwała mnie jednak perspektywa wypicia czegoś dobrego ze ekipą i pogadania. Taki urok spędów, gdzie jest masa znajomych, a do tego dawno niewidzianych twarzy, heheh.

Następni w kolejce do grania mieli być nie kto inny, a bluźniercy z Ragehammer. Daaaawno już nie słyszałem na żywo Wściekłomłota, więc pognałem czym prędzej na salę. Nikogo chyba nie zaskoczy, jak napiszę, że ta banda świrów dalej trzyma swoją grą niezwykle wysoki poziom. O ile Formis był dość brutalną bójką, o tyle Ragehammer był bezlitosnym, srogim napierdalaniem, który nie brał jeńców tylko skręcał im karki oraz strzelał do wdów i sierot. Jak zawsze, wszystko tu współgra ze sobą idealnie, od młócącej pysznie perkusji po siarczyste gitarowe riffy zaś całość wieńczy dumnie wokal Tymka, tym razem chyba jeszcze bardziej wkurwionego na wszystko i wszystkich. Mowę nienawiści rozpoczęto dosłownie od „Hate Command”, by przejść płynnie do „Warrior’s Fall” i NAGLE! Zaskoczyć publikę nowym kawałkiem nazwanym zgrabnie „Peace”. Zaprawdę powiadam Wam, jeśli nadchodzący krążek będzie miał minimum taki poziom, jak ten kawałek, to kroi nam się kolejny sztos od Ragehammer. Występ nie mógł się również obejść bez znanego i lubianego, podlanego dedykacjami dla sami wiecie kogo, „Wroga” zaś na koniec poleciało „From Homo Sapiens to Homo Raptor”. I już. Całość upłynęła dosłownie błyskawicznie ale było to cholernie dobre, więc pozostało udać się na piwko dla uspokojenia serca.

Na spokój zaś długo nie było, co liczyć bo następni w kolejce masakrowania publiki byli Moloch Letalis. Uwielbiam tych maniaków. Ich brudny, odpychający styl idealnie robi mi nastój pod przemoc w pląsach. Molochy nie bawili się konwenanse tylko z miejsca przyjebali tą swoją obskurną mieszanką black/deathu idealną do dokonania rzezi w jakimś kościele. Szybko też rzuciłem się w tan, bo jak tu stać, gdy Panzerfaust tak pięknie szerzy bluźnierstwa siekąc riffami, w czym dzielnie wspomaga go Kostuch zaś z tyłu, przyczajony za perkusją wybornie masakrował Diabolizer? No nie da się. Szkoda tylko, że publika jakoś średnio dopisała i mało tańczących było, nie wiem, tak ich wymęczył ten Ragehammer? Trochę lipa. Maszyna zagłady z Wrześni jednak niezrażona pruła przed siebie zostawiając w tyle ścieżkę trupów, a umilały ten czas hity w postaci „Krwawego Sztormu”, „Piekielnej Kurwy”, „Krwawej Ziemi”, „Skrzydeł Śmierci”, jak również koncertowy hit, jakim jest znane i lubiane „Zatańczysz Kurwa Ze Mną w Piekle?”. Moloch Letalis wypadł wprost świetnie pokazując, jak zawsze, wysoką klasę zniszczenia i perwersji, i szkoda tylko, że publika była nieco niemrawa. Ale miało się to niebawem zmienić.

A to dlatego, że po Molochach na scenie rozłożył się obóz śmierci, który zapełnił całą salę w przeciągu chwili, Infernal War! Ostatnim razem widziałem Infernali w Poznaniu, jak mieli koncert Mardukiem i wtedy na wokalu dokazywał Tymek z Ragehammera, co wywołało u wielu osób mieszane uczucia, jednakże tym razem było już po staremu, gdyż nad żądną krwi gawiedzią niósł się słodki głos Herr Warcrimera. Wojna dosłownie rozjebała bramy miasta kierując front prosto ku Zet Pe Te, by rozpocząć ostrzał artyleryjski od „Coronation”. Pod sceną doszło od razu do srogich rozruchów oraz wzajemnego zadawania sobie ciężkich obrażeń, co nie dziwi bo jak gra takie cudo, to w miejscu stać nie można. Gdy uroczysta koronacja dobiegła końca Warcrimer zaproponował zebranym kolędę „Spill The Dirty Blood Of Jesus”, co jeszcze bardziej podkręciło atmosferę nienawiści. Dalej było tylko lepiej, a jak poleciała pieśń przyjaźni, „Genocide Command” , to jestem pewien, że gdzieś tam w mieście eksplodowały jakieś wegańskie bary, a kilku brodatych hipsterów stanęło w płomieniach na wskutek samozapłonu. Był i też tytułowy kawałek z „Axiom”, a także odśpiewany przez publikę „Paradygmat”. Niewinnych zaś dorzynano przy „Spears of Negation, „Militiant Hate Church” i finalnym strzałem w potylicę, „Death’s Evangelist”. Ja pierdolę, jaki ten występ był mocarny. Infernale zasługują w pełni na wszelkie zachwyty, bo to, co zrobili w Kraku oraz w jaki sposób sprowadzili publikę do poziomu bezmyślnych, żądnych mordu bestii zasługuje na wszelkie peany.

Po tej orgii przemocy udałem się ochłonąć przy pienistym, gdzie jeszcze wpadłem na zacną ekipę z Brudnego Skurwiela, jednakże pogaduszki nie trwały długo bo trzeba było iść na gwiazdę wieczoru, która miała tej nocy lśnić krwawym blaskiem, Witchmaster!

Zielonogórską bestię dane mi było ostatni raz widzieć na Black Silesia w Byczynie, gdzie zaorali gród do gołej ziemi. Nie gorzej miało być w Krakowie bo już od pierwszego kawałka, zapraszającego wszystkich w niezapomnianą podróż, „Road to Treblinka”, a jakże!, znać było, że nie będzie litości tylko przemoc, gniew, szmacenie oraz tresura w terenie i w większym gronie. Od razu też z przyjemnością donoszę, że Wiedźmistrz wciąż ma się doskonale siekąc soczyście brutalnymi riffami, które wspomaga stanowisko ciężkiego karabinu maszynowego perkusji, zaś całość wieńczy gromki głos oberkommandera Bastisa. Warto tu podkreślić, że tego wieczoru brzmiało to wszystko wyjątkowo złowrogo, co podwójnie nakręcało publikę. Od razu też wytworzył się dziki moshpit, w którym można było dać upust emocjom. Tymczasem zielonogórski szwadron śmierci parł przed siebie przy hymnach „The Eye of Darkness” i „Antichristus et Utero”, by potem przejść płynnie rozkoszy cielesnych sławionych w „Obedience”, „Masochistic Devil Worship” (o jakie to było srogie!), czy „Blood Bondage Flagellation”. Po pieszczotach zaś przyszedł czas na przemoc i gniew, które wyrażano przy „Satanic Metal Attack”, „Infernal Storm”, czy „Morbid Death”. Na zakończenie artyści postanowili pożegnać się z klasą i odśpiewano głośno, przy pomocy publiki, „Fuck Off And Die”. Powiadam, Witchmaster zaorał tego dnia totalnie. To jakby od samego rozpoczęcia kumulowało się napięcie, które przy Infernal War osiągnęło już masę krytyczną, by eksplodować nawałnicą gniewu oraz zniszczenia pod sam koniec.

Finałowo pierwszego dnia na scenie zagościł Cień. Nie ukrywam lubię ten ich depresyjny black, co jakiś czas wracam do płyt ale po takiej dawce adrenaliny jakoś nie miałem ochoty na takie szybkie uspokojenie. Postałem chwilę, posłuchałem i poszedłem jeszcze pogadać co z ekipą przed powrotem na spanie. Ciekawskim powiem, że tyle, co posłuchałem to Cień zagrał całkiem dobrze ale tego dnia nie miałem wczutki na nich po prostu.

Jak podsumować dzień pierwszy? RZEŹNIA. To, co się wydarzyło w klubie, zarówno muzycznie, jak i w tańcu przekroczyło wszelkie normy, i za to organizatorom należą się wielkie brawa oraz dobry alkohol w nieograniczonej ilości. Nadto wielkie brawa za kapitalne nagłośnienie, to chyba był nawet ten sam typulo, co w zeszłym roku, a co gwarantowało wyborny dźwięk. Dzięki pracy nagłośnieniowca każda kapela brzmiała doskonale.

Drugi dzień rozpoczął się dla mnie znośnie bo bez kaca. Sobotnie harce miały się zacząć wcześniej niż poprzedniego dnia, więc trzeba było się zebrać i uzupełnić siły witalne w doborowym towarzystwie (polecam tutaj knajpę M22), by dotrzeć do Zet Pe Te na czas, bo o 17.00 miał zacząć Proch.

Miał. Ale nie zaczął, bo na wskutek jakiejś obsuwy (podług plotek jeden z muzyków kapeli, która miała grać później nie mógł się zdecydować na odpowiednie brzmienie dla swojej gitarki. Gwiazdrostwo harde) występ Prochu przesunął się o niemal godzinę. Gdy w końcu można się było udać na salę naszym oczom ukazał się gustowny ołtarzyk otoczony świecami. No dobra, szatańskie rytuały zaliczam in plus. Chwilę później na scenie ulokowali się muzycy, by rozpocząć ceremoniał i napięcie ze mnie nieco zeszło. Właściwie to zeszło całkowicie, a to z powodu majestatycznie kołyszących się na scenie cycków. I nie mam tu na myśli krągłości niewieścich, a Molohowych, który odpowiadał za bas oraz nieświęte hymny. Już słyszę, że Chaos Vault nietolerancyjne chuje, bo jakiś fat shaming robią ale nie ma zmiłuj. Jako, że sam ważę zbyt dużo, to wiem, że ten widok nie budzi respektu, a tutaj zaś nie szło się skupić na muzie, gdy przy każdym riffie cycki Moloha wesoło podskakiwały w rytm kostkowania. ALE! Żeby nie było, że tylko głupoty mi głowie, to podkreślę, że muzę Prochu lubię. Ich „Trupi Synod” zajeździłem okrutnie w odtwarzaczu bo zadziwiająco dobrze mi siadł. Na żywo również brzmiało to niezgorzej o ile komuś odpowiada taka surowizna, która ewidentnie nie jest jakimś prima sort towarem ale fajnie wchodzącym kawałkiem siarki. Ja niestety musiałem wyjść w trakcie bo zaczynałem się za głośno śmiać. Trochę szkoda ale z drugiej strony widok był naprawdę pocieszny.

No nic, heheszki heheszkami, człowiek ochłonął, napił się i można było wracać pod scenę, gdzie można było poczuć pewien znajomy smród. Gówno, przemoc, alkohol oraz perwersja wesoło hulały w powietrzu gdyż nad salą krążył duch GG Alina, a to dzięki grającemu właśnie Witchfuck. A ci rozpoczęli z wykopem, bo od „Nocturnal Sodomizer” z nadchodzącego splitu z Necrosadist (szpiedzy donieśli mi, że ma się ukazać w marcu przyszłego roku). Po sympatycznej rozgrzewce można było rozkręcać black’n’rolla na całego przy „Bad Deadly Bar”, „Unholy Cunt”, „Disgusting Rock’n’roll”, jak również kolejnemu kawałkowi ze splita, „Alko Fueled Misanthrophy”. Ciosy szły konkretne aż nie szło ustać w miejscu i naprawdę było mi szkoda, że całość występu skończyła się błyskawicznie, za to z pierdolnięciem, bo na sam koniec publika została uraczona wybornym coverem w postaci „Violence Now”. Sam mistrz byłby dumny z tego, jak Maros wypluwa z nienawiścią płuca na scenie, przydałoby się, by chłopaki może dołożyli jeszcze coś od GG Alina do jakiegoś pełniaka, jeśli taki kiedyś się ukaże.

Po Wiedźmostosunku można było chwilę zipnąć ale byłem czujny, bo następni w kolejce mieli być poznaniacy z Above Aurora, na których ostrzyłem sobie dziś zęby. Sala szybko się zapełniła na szczęście udało mi się załapać całkiem dobre miejsce pod sceną. Chwila wyczekiwania i poleciało intro mające wciągnąć w ten duszny, nieziemski klimat, po którym nastąpiło „Abyssal Hade” płynnie przechodzące w „Open The Wound”. Dalej były jeszcze strzały w formie „Vortex”, „Non Salva”. Między kawałkami nie było praktycznie żadnej przerwy, lawina duszącego, klimatycznego blacku i doomu schodziła ze sceny zabierając ze sobą bezlitośnie słuchaczy, i było to dobre. Above Aurora pokazała niesamowitą klasę łojąc niemiłosiernie. Tej muzy się nie słuchało, ją się chłonęło całym sobą niczym szatańskie szepty sączące się wprost w duszę. Czy warto było na nich czekać? WARTO!

Następny w kolejce miał być ukraiński KZOHH ale przyznaję, że odpuściłem sobie ten gig. Chwilowa niemoc zmusiła mnie do przegadania całego gigu poza salą ale łowiąc jednym uchem, co tam się wyprawiało na scenie mogę stwierdzić, że bracia ze Wschodu dali ładny popis i stanowili dobrą rozgrzewkę przed gwiazdą tego wieczoru, jaką miała być…

Entropia! Sala była nabita po brzegi już spory czas przed ich występem, co tylko dowodzi, jaką estymą są oni darzeni. Osobiście ich muzę uważam za co najmniej ciekawą. Fanbojem nie jestem ale w małych dawkach wchodziło mi to idealnie z płyt. Mając więc okazję przekonać się, jak to wygląda na żywo z czego skwapliwie skorzystałem. Krakowa został uraczony tego wieczoru potężną dawką black/sludge/ post metalu na co publika reagowała wyjątkowo entuzjastycznie, zaś sami muzycy demonstrujący szczyt formy scenicznej nie zamierzali odpuszczać nikomu porywając każdego słuchającego w ten ich pokręcony świat dźwięku. Niestety nadal muszę przyznać, że w większych dawkach takie granie mi kompletnie nie siada, przy czym podkreślę, że absolutnie nie rzucam błotem w stronę Entropii. To kawał świetnej muzy, tylko może ja jestem zbyt wielkim dyletantem, by chłonąć ją przez cały występ, sam nie wiem. Wiem natomiast, że tyle, co posłuchałem, to mogę stwierdzić, że zasługują na wszelki hype, jaki ich otacza bo ich granie przenosi świadomość na całkowicie nowy poziom, niczym hardy trip po mocnym kwasie.

Po Entropii nad Krakowem nastała nienawiść, a dokładniej HATE czyli znany wszem i wobec Behemoth 2.0. Bardów tych słyszałem raz na Brutal Assault i wypadli o dziwo całkiem fajnie niż grający tego samego dnia Człowiek Czoło z kolegami dlatego też liczyłem na solidny cios w pysk. I cios był, HATE przyjebało solidnie ale… no właśnie ale. Tego wieczoru brzmieli dla mnie wybitnie jak Nyggal i spółka, co po dłuższej chwili wywołało u mnie znużenie. Mam wrażenie, że onego dnia na Brutalu mieli w sobie jeszcze coś własnego w tylu grania, a tego wieczoru na scenie stawił się dosłownie brat bliźniak Behemotha. Przyznaję, zawiodłem się srogo.

Zawiodłem się, kurwa mać, tym bardziej bo przez tę godzinną obsuwę przepadł mi Rosk ponieważ musiałem lecieć na autobus do domu, czego potężnie żałuję bo kilka osób gorąco zachwalało. No trudno, może inną razą.

Podsumowując, druga edycja FOAD Festu to było potężnie zniszczenie. Organizatorzy stanęli na rzęsach, by każdy znalazł coś dla siebie przez te dwa dni zarówno muzycznie, jak i w bogatym merchu. Potężnym plusem znów jest nagłośnienie, które zwiększało dwójnasób przyjemność z okaleczania narządów słuchu. Jeśli ktoś nie był niech potężnie żałuje i nadrabia to stawiennictwem na następnej edycji (a mam nadzieję, że się odbędzie) bo warto!

Bart
626 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.

Skomentuj