Łódź piękne miasto, jak to mówił pieszczotliwie Adaś Miauczyński. Skwar taki, że szło się ugotować i zesrać na środku chodnika, ale oto ja plus wsparcie w postaci Łysego i Alicji, sprawiło, że pełną parą wpakowaliśmy się w pociąg. Butelka zimnej wody tylko umilała podróż (Ehh, kogo ja chce oszukać…).
Po przyjeździe szybkie papu, piciu i sruu pod klub. Koncert nie zapowiadał się, że będzie przepełniony randomowymi osobami więc tak naprawdę każdy witał każdego i spijał kolejne zimne piwerko.
Imprezę otworzyło zimne wiadomo co z Łysym i Morthus. Mój kolega po chemioterapii określił ich wcześniej jako „wtórne, oklepane death/black metalowe łubudu dla dzieciaków”. Cóż, dupy mi osobiście również nie urwało ot taka łupanina, by usiąść i delektować się zimnym trunkiem. Przewinęło się parę fajniejszych riffów, a to tam jakiś rzyg poleciał, ale nic poza tym.
Chwila przerwy na siusiu i na scene załadował się gliwicki Devilpriest a do klubu zaczęło napływać coraz więcej ludzi spragnionych war metalowej masakry. „Devil Inspired Chants” swego czasu kręcił się w moim odtwarzaczu jak pojebany. Miłe dla ucha black/death metalowe łojenie hołdujące starej szkole! Kolejne solówki strzelały po pysku każdego zgromadzonego z osobna, a siarka lała się z głośników strumieniami. Trudno się nie dziwić tęgiego wpierdolu, jeśli w tej hordzie znajdziemy ludzi z Animy oraz Embrional! Jeśli ktoś jakimś cudem jeszcze nie zaznajomił się z tym wymiotem to pozycja do nadrobienia.
Potem zespół zagadka – dwie kulki i armatka. Amerykański FIN – mówi się, że jest to czołówka amerykańskiej sceny black metalowej. Tutaj są zdania mocno podzielone. Jedni uważają ich za totalne nieporozumienie z popiardującą gitarką i stękaniem do mikrofonu, drudzy zaś za bdb łojenie. Pierwszy raz zobaczyłem ich na trasie z Anal Vomit jakiś czas temu i osobiście siadło mi ich granie. W Łodzi wypadli równie dobrze, chociaż nagłośnienie podczas ich występu potrafiło trochę „chrupnąć”. Jak na dwuosobowy hord, wszystko ma tutaj ręce i nogi. Dostajemy przyjemny dla uszka skrzeczący wokal i perkusję taranującą nasze bębenki uszne wraz z wiadrem różnej maści melodycznych riffów okraszonych nutą nostalgii. Które potrafią skraść całe szoł.
Występ Diocletian stanął w pewnej chwili pod znakiem zapytania, ponieważ Lufthansa postanowiła sobie przygarnąć rzeczy muzyków. Jednak ekipa z Nowej Zelandii pokazała, że ma jaja i zagra koncert, nawet gdyby się paliło i waliło. I faktycznie ściany Magnetofonu zadrżały. Takie war metalowego wpierdolu dawno w polsce nie było! Kult wojny, śmierci i zniszczenia lał się z głośników, tu nie bylo miejsca dla słabszych. Tu wszystko prze do przodu i przygniata swoim ciężarem. ŚMIERĆ STRACH ZNISZCZENIE. Dawno nie widziałem tak dobrego nakurwu na żywo.
Gdy kurz opadł, udałem się do wodopoju i magicznym sposobem teleportowałem się z walizką na dworzec, by ruszyć w kierunku Brutal Assault. I wiecie co? Diocletian wciągnął nosem cały ten festiwal.
Za fotki dziękujemy Alicji. ;*