Miałem się zabrać do tego już dawno temu, ale jako że tyle fajnych płyt miałem pod ręką, a alkohol nie schodził z organizmu, to macie wypociny dopiero teraz. Brutal w tym roku zaczął się dla mnie już 6 sierpnia, ponieważ chciałem zobaczyć Root na warm-upie. Nie zwlekając, wpakowałem się w Chamskiego busa i ruszyliśmy sporą ekipą na czeską ziemię. Pan Kierowca okazał się na tyle miły, że zatrzymał się pośrodku niczego, żeby można było zrobić siku i zakupić kolejne elektrolity. Nawet przesadnie nas nie bił, chociaż miał ku temu powód, bo połowa luda spóźniła się na zbiórkę.
Pierwsza zasada rozbijania się: najpierw rozbij namiot, bo potem zaśniesz w przysłowiowej dupie. Jako że rozgrzewka zaczynała się dopiero po 18 razem z ekipą biesiadowaliśmy pod osławionym kościółkiem obserwując lokalne życie naszych bliskich sąsiadów.
Przedpremierowo imprezę otworzyło pochodzące z tego pięknego kraju Beast Within The Sound, które według mnie nie zaprezentowało sobą niczego. Od takie pierdzenie w stołek dla fanów metalcore.
Zaraz po nich posypał się taki gruz, że aż zbiegli się cyganie. Monuments of Misanthropy niczym masywny czołg wjechało na scenę i młóciło w rytm brutal death grindu. Świetna mieszanka Napalm Death z Cannibal Corpse!
Potem pojawił się on szef wszystkich szefów Big Boss – Pan Zniszczenia, Gwiazda Zaranna Antychrysta, Diabeł, Bies, Lucyfer, Książę Ciemności, Belzebub. Prawdziwa perła na czeskiej scenie metalowej. Mimo ponad 6 dych na karku wyżej wymieniony Pan wciąga nosem wielu młodszych zdolniejszych wokalistów. „Brutal bar? Brutal beer? A gdzie brutal sex?” Uskarżał się, a potem rozpoczęło się prawdziwe show. Bez najmniejszego zająknięcia sypały się kolejne hity w postaci „Píseň pro Satana”, „666”, czy też „Hřbitov”. Można by rzec, że występ Root był spektaklem dla koneserów czarnej magii i wszystkiego, co złe, oczywiście wszystko było prowadzone w ojczystym języku.
Koncert Gride i Suicidal Tendencies przemilczę. Jedno brzmiało jak kupa, a drugiego fanem nie jestem.I tak zakończył się warm-up a wszyscy poszli grzecznie spać.
DZIEŃ 1
Organizatorzy wyciągnęli wnioski z poprzednich edycji i zredukowali kolejki po bransoletki do minimum, chociaż dało się zobaczyć większe tłumy w punktach, gdzie doładowywało się wyżej wymienione opaski. Dla osób, które jeszcze nie były, na całym terenie festiwalu płaci się specjalnym chipem, który trzeba doładowywać. Dało się zauważyć lekkie zwyżki cen jedzenia oraz picia. Jak co roku było pełno straganów z różnymi pierdołami do nabycia – na moje nieszczęście albo szczęście nie znalazłem w tym roku nic ciekawego dla siebie (chociaż co wypite pod distrem pewnej ekipy to moje). Kolejna niespodzianka – można było pozderzać się elektrycznymi samochodzikami oraz zniknął stragan Antify, najwidoczniej wszystkie psy zniknęły już z Jaromera.
Pierwszy dzień zaczął się dla mnie przelotnym spojrzeniem na występ naszego Obscure Sphinx. Nie rozumiem fenomenu tego zespołu, krzywo wszystko toto tam grane i odrzuca swoją stylistyką, ale chyba mają jakichś tam fanów, bo potem mieli „exclusiv” set na scenie orientalnej. Następnie po zbiciu piątek z bdb kolegami i paru piwkach rozstawiłem się pod sceną w celu ujrzenia Steve’n’Seagulls. Fiński zespół country grający covery znanych rockowych i metalowych zespołów. Usłyszeć „Run to The Hills” i „Thunderstruck” na badziolajce i kontrabasie to bardzo ciekawe przeżycie. Chociaż było widać, że odbyty niektórych prawdziwków aż strzelały, bo jak tak można profanować takie hity.
Chwila przerwy na soczek i czas na Brujerię! W mocno wykastrowanym line-upie, chyba ino był tylko Juan z oryginalnego składu. Chociaż mi to nie przeszkadzało, bo lały się same szlagiery z „Raza Odiada” i „Brujerizmo”, pomijając prawie całkowicie najnowszy album. Chociaż odę do Donalda T. musieli odśpiewać, by potem zakończyć występ bardzo ładnym coverem Macareny i wszyscy zrobili ciuchcię i pojechali pod bar.
Nie obyło się również biegania w kółeczku na Toxic Holocaust. Joel coś się roztył, ale dalej trzyma formę, ładując wszystkich pozytywną energią. Jednak niedane było mi długo się nacieszyć występem, ponieważ obowiązek dziennikarski wzywał.
„Red Before Black” od Cannibal Corpse wchodzi bez popity, więc chciałem zobaczyć jak sprawdzi się na żywo i nie zawiodłem się! Album na żywca brzmi jeszcze lepiej niż płytowo. Wszędzie otworzyły się małe cirkle pity, a trup ścielił się gęsto. Chyba każdy się zgodzi, że CC to kombajn do mielenia ludzkiego mięsa. Oprócz nowości można było usłyszeć praktycznie po każdym kawałku z poprzednich płyt. Corpsegrinder jednak wydawał się jakiś nieśmiały i nie utrzymywał kontaktu z publicznością. Gdy jednak się odezwał, to gadał to samo co kiedyś, gdy występowali na BA…
Uzupełnienie energii i szybkie spojrzenie na występ brazylijskiego Ratos de Porão na małej scenie. Jeśli jesteście fanami crustu, hardcore punku i thrashu, to jest to pozycja obowiązkowa. Chłopy od początku do końca ładują pozytywną energią i aż chce się wskoczyć i potańczyć pod sceną.
Gojirę i Paradise Lost przemilczę, bo Tormentor sprzedał im kopa w dupę i polecieli do Niby-landii. Jeśli „Anno Domini” jest dla was materiałem kultowym i macie mały ołtarzyk poświęcony temuż, to możecie pluć sobie w brodę i skoczyć z mostu. Atilla i spółka odegrali te demo od początku do końca bez najmniejszego zająknięcia. Usłyszeć na żywo „Elisabeth Bathory „, czy „Transylvania” to wydarzenie, którego się nie zapomni. Sam nie wiem, czy uda mi się jeszcze zobaczyć ich na żywo. Kto nie był, niech żałuje, ale to bardzo baaaardzo. No, chyba że był na tym koncercie w Budapeszcie (to wtedy ja zazdroszczę). Jedynie, do czego można się przyczepić to do Pani, która grała(?) na klawiszach. Stała coś strasznie niemrawo i wyglądało jakby tylko dotykała tych klawiszy, a wszystko leciało z playbacku.
Po Tormentor o 2 nad ranem na małej scenie za to łupał Horskh. Nie wiedziałem, że o tej godzinie jeszcze ludzie mieli siłę tańczyć, tak „tańczyć”. Bo to proszę państwa było techno, pomieszane z jakimiś chorymi bitami i krzykami do mikrofonu. MNIAM!
Dzień 2
Tutaj nie będę się za bardzo, nad czym rozwodzić, bo do wieczora nie było nic dla mnie ciekawego więc skończyło się na zaleganiem truchłem pod kościołem. Chcieliśmy zobaczyć królową black metalu, ale niestety w całym mieście wysiadł prąd i Myrkur nie nasycił żądnych czerni maniaków. Zaraz potem nastąpił czas na Moonspell, który w dzisiejszych czasach brzmi jak piąta woda po kisielu, więc szybko uciekliśmy do baru.
Z lekkim opóźnieniem następnie pojawił się Laibach. Miałem bardzo wielkie oczekiwania co do tego występu i nie poczułem się ani grama zawiedziony (no dobra nie grali „Life is life”). Wszystkie te chórki, świsty, gwizdy i video iluminacje łączyły się w jedność z klimatycznym wokalem Milana. Stałem tam jak zaczarowany przez cały występ.
Marduk za to mnie wynudził. Może nie jest to odpowiednie słowo, ale po prostu przyszli i zagrali nic poza tym. Setlista była podzielona na granie wałków z najnowszej płyty, chociaż można było usłyszeć i trochę starszych numerów pokroju „Panzer Division”. Wiem, że za te słowa zaraz dostanę list z pogróżkami, ale nigdy nie kupił mnie ten zespół. Mają parę fajnych wałków, ale nic poza tym. Moja luba, która była już milionowy raz na ich występie sama stwierdziła, że nie jest to już ta sama moc co kiedyś.
Dzień 3
Dzień zaczął się dla mnie dość wcześniej, bo już o 14 wybrałem się na smutnego kleszcza w namiocie. Sadistic Intent. Amerykański buldożer, który od ponad 30 lat beszta ziemię death metalowym brzmieniem. Cóż, sztuka perfekcyjna pokazali, jak powinno grać się śmierć metal. Mimo dość krótkiego setu można było usłyszeć takie „Condemned in Misery”, czy też „Asphyxiation”.
Potem wielki dylemat Hate, czy Frontside? Wybraliśmy flaszkę. Po tym wielkim wydarzeniu poszliśmy na odę do makowca Poppy Seed Grinder. Bardzo przyjemny wymiot z gatunku GC. Jeśli lubisz makowiec i grindcore – zobacz.
Chyba ktoś mi kałem zatkał uszy, bo Pestilence brzmiało strasznie ubogo. Nie będę wypowiadał się na temat Pana wokalisty, bo to dzban i łapie się na każdy trolling, ale wszystko tam brzmiało strasznie słabo, starsze kawałki grane bez polotu, a potem katowanie słuchaczy jeszcze nowym materiałem UGH!
Szybko jednak niesmak został zmyty koncertem Azarath na, którym zebrały się tłumy. Nie ma co się dziwić prawdziwa perełka na naszym polskim podwórku. Tam nie ma słabych strzałów, dostaje się serię na mordę i wraca się z bananem na ryju. Czekam na kolejny materiał Panowie!
Ministry wywołało u mnie tylko uśmiech politowania, zaś Behemoth odpuściłem sobie z powodu, że widziałem ich już milion razy i nie chciało mi się słuchać zgwałconego na wszystkie możliwe dziury „The Satanist”. Chociaż paru znajomych potem powiedziało mi, że wreszcie zagrali parę numerów i ze starszych płyt. Brawo!
Chciałem zobaczyć potem jeszcze parę innych zespołów, ale niestety bóg chciał bym stracił czucie w nogach i musiałem usiąść na krześle przed bramą.
Przepraszam.
Dzień 4
Prawie każdego roku na brutalu, któryś dzień otwierają kapele grindowe. I również tutaj bez tego się nie obyło. Parę minut po 10 dzień otworzyli włosi z Guineapig. Było dużo świnek, rzygania oraz obrzucania się srajtaśmą.
Zaraz potem prost z Japonii doom/death metalowe Coffins. Szkoda, że nie grali wieczorem, bo było po prostu za gorąco by stać i cieszyć się ich muzyką. Japończycy jak z rękawa sypali kolejnymi melodycznymi riffami i potrafili wprowadzić człowieka w trans, ale dostałem udaru słonecznego i musiałem iść do punktu medycznego. Pamiętajcie dzieciaki! Noście czapkę i pijcie dużo wody, z upałami nie ma żartów!
Arkhon infaustus również rozdał karty ten perwersyjny black death wciąga jak bagno! Szaleńcze zmiany tempa, opętane wokale napędzają tę hordę od początku istnienia. Smoła siarka i kult!
Słucha ktoś w tych czasach Belphegor na poważnie? Bo ja nie mogłem tak samo, jak i z „nową” Sepulturą – gimby szaleją, ale ja nie miałem do tego nerwów i ochoty.
Czas wreszcie wybrać się na orientalną scenę i zobaczyć włoskich mistrzów z Abysmal Grief. Od samego początku do końca zrobili jeden wielki show. Scena została przekształcona w mały cmentarz, Maryjki płakały, a z nagrobków buchała mgła. Chrypliwy i złowieszczy wokal połączony z partiami klawiszowymi był jak miód na moje rany. A wszystko to dopełniały hipnotyczne riffy.
Chwila przerwy i na scenie pojawili się Goblin. Psychodela połączoną z wyprawą do lat 80, gdzie królowały wszystkie kiczowate slashery i inne horrory. Tego się nie da opisać słowami, czułem się jak na jakimś halloweenowej imprezie.
Na Danzig zebrały się tłumy i nagle ni z gruchy i ni pietruchy wypalili komunikat, że jest zakaz filmowania i pstrykania zdjęć, bo wokalista może strzelić focha i skończy grać przed czasem.
I parę minut potem można było sobie uświadomić, dlaczego to powiedzieli. Glenn kończ waść i wstydu oszczędź. Nie wiem, czy był on nawciągany, czy z powodu starości zepsuły mu się struny głosowe, ale występ ten przebił zeszłoroczny Tiamat. Aż mi się łzy do oczu pchały jak usłyszałem „Mother” z taką sraczką nie miałem dawno do czynienia.
Wardrunę bardzo, ale to bardzo lubię, jednak uważam, że nie jest to muzyka do stania i oglądania. Wolałbym rozsiąść się wygodnie w krześle w jakiejś filharmonii i rozkoszować się każdym dźwiękiem. Oczywiście zagrali perfekcyjnie pod każdym względem i serwowali same hity z „Ragnarok” i „Yggdrasil”. No, ale lekko nie pasowali do tego festiwalu.
I nagle znowu przeskok gatunkowy w postaci Perturbatora. Techno synth i umca umca. Fajnie, ale co to ma wspólnego z festiwalem metalowym? I tak zakończył się dla mnie tegoroczny Brutal. Oczywiście na pożegnanie było trzeba jeszcze wypić parę soczków marki Bozkov, by dnia następnego z samego rana zapakować się do busa i odpalić jedno zimne.
Organizacyjnie, było jak zwykle perfekcyjnie. Jedynie można przyczepić się do zwyżki cen za różne dobra. Nagłośnienie dawało radę tak jak i starano się nadganiać wszelkie opóźnienia i nieścisłości.
Jakie więc oczekiwania mam na przyszły rok? W sumie to nie mam…
Ps. Graty dla tych, co dotrwali do końca z czytaniem.