Skip to main content

Środowy wyjazd jak to zwykle bywa stał u mnie pod ogromnym znakiem zapytania. Oczywiście programowo odpuściłem Mystic, nie planowałem Byczyny, ale zarzuciłem temat, czy ktoś z Rzeszowa nie wybiera się może do Krakowa na jeden z dwóch koncertów Brujerii w cebulandii. No i okazało się, że i owszem.

Podpiąłem się więc pod wycieczkę i w bdb towarzystwie Pały, Miśka i Wojciecha śmignąłem sobie środowym wieczorem do stolicy Małopolski. W drodze jak to w drodze, piweczko, rozmowy o żyćku, morderstwach i okularach do widzenia – a więc zleciało. Pod Hype Park zajechaliśmy bezproblemowo, ominąwszy już krakowskie popołudniowe korki.

Tłumów nie uświadczono przed wejściem, ale jak już pisałem – pewnie część zbierała się po tyle co zakończonym Mystic Festiwalu, inni pakowali się powoli na Byczynę. Ludzi było jednak w sam raz – nie za dużo, nie za mało. Gdy wbiliśmy do środka na scenie kończyła już jednak Scrüda. Nie wypowiem się więc o nich zbytnio, bo widziałem może z dwa numery. Młodzi kolesie, ubrani jakby żywcem wyciągnięci z plakatu Sodom z 1983 roku – muzycznie zresztą z tego co wyłapałem było podobnie. Scrüda łupała sobie black/thrash metal, w którym prym wiodły Sodom właśnie, ale też Bathory czy Tormentor – a przynajmniej tak mi się wydało po tych kilku minutach, które widziałem i słyszałem. Czy to było dobre – nie wypowiem się, pewnie gdybym nie był nastawiony w ten dzień na death/grindowe harce z Brujerią, trafiłoby to do mnie bardziej. Ale że wkrótce wydadzą nowy materiał pod skrzydłami Godz ov War Productions to przyjrzę się niechybnie im bliżej.

Browarek i pogaduszki w zachodzącym słońcu – tak przedstawiał się plan na przerwę przed Shodan. W międzyczasie trochę ludzi się zebrało, jakieś tam znajome mordki się przewinęły, jak to na koncercie. Jak człowiek usłyszał, że na scenie już w zasadzie zainstalowany jest Shodan no to wtarabanił się do środka. Poszedłem pod samą scenę, ale strasznie chujowo mi to tam wszystko brzmiało – głośno, piskliwie. Ewakuowałem się w okolicę baru – szczęśliwie, gabaryty klubu pozwalały na piwkowanie i muzowania na raz. I stamtąd obserwowałem sobie występ Shodan. I co ja Wam mogę o nim powiedzieć? Ano niewiele, bo po prostu po trzech – czterech numerach odpuściłem. Zespół tworzą przesympatyczni ludzie, ale po prostu nie mogę się za skurwysyna przekonać do ich twórczości. To nie jest death metal, jakiego potrzebuję. A muzyka Wrocławian jest po prostu dla mnie zbyt złożona, progresywna, przez co gdzieś tam ucieka mi u nich pierdolnięcie. Myślałem, że tak mam tylko przy płytach, no ale okazało się, że koncertowo również nie mają na mnie pomysłu. Ale możliwe, że byłem w mniejszości, bo Kraków przyjął ich raczej entuzjastycznie i pod sceną było zdecydowanie bardziej żywo niż w moim niewzruszonym sercu.

Browarek na pocieszenie i już dość szybko zameldowała się na scenie Brujeria. Bardzo ich lubię, no już tak powiedzmy że od ćwierć wieku, kiedy na składance w „Metal Hammer” usłyszałem „La Tracion”. No a potem już poszło. „Brujerizmo” niemal zdarłem, podobnie z dwiema poprzendnimi. No i z ciekawości sprawdzałem też kolejne płyty i są naprawdę niezłe. Stwierdziłem więc – sprawdźmy jak na żywca! No i było naprawdę nieźle. Kapela wyszła oczywiście zamaskowana, w anturażu przeciętnego Meksykanina z filmu akcji, z maskami w barwach flagi Meksykańskich Stanów Zjednoczonych, poza jednym. Pinchie Peach wyglądał jak pierdolony meksykański Charles Manson, z równie obłąkanym wzrokiem. I tak po prawdzie, typ robił show, drąc pizdę, symulując wciąganie koki (zresztą robili to wszyscy muzycy), rzucając kolegom woreczki z zielskiem…

Zaczęli od nowszych kawałków, które są spoko, ale jednak w mojej opinii – im wcześniejsze, tym lepsze. I tak przeleciało kilka numerów, a najlepsza jazda zaczęła się mniej więcej od „Mexorcisto”. Potem poleciała „Raza odiada” i właściwie od tego kawałka zaczął się zajebisty koncert życzeń. Co kawałek to strzał w ryj. „Le Ley de Plomo”, „Desperado”, „Marcho de odio” (z lekką konsternacją zebranych pod sceną, bowiem cały zespół ułożył ręce w geście jakiegoś tam swojego salutu, zbliżonego do hajlowanka, hehe), „Consejos narcos” (SI!) czy „Brujerizmo” – same strzały. Pod sceną też rozkręcił się przyjemny młyn, było widać, że ludziom podoba się to co widzą i słyszą. Bo faktycznie, poza muzyką to i na scenie cały czas był ruch, tak za sprawą Pinchiego, jak i reszty. Przy „Matando Guerros” zespół wyciągnął na scenę maczety – pewnie myśleli, że zrobią tym wrażenie na Krakowiakach. Może im nikt nie wytłumaczył, że w Krakowie maczeta to dobro lokalne jak Lajkonik i smród końskich kup na Rynku Głównym. A na sam koniec poleciała „Marijuana” podczas której wszyscy bawili się znakomicie, bo każdy metal lubi sobie pokręcić bioderkami do przeróbki „Macareny”. No ale nie mogę powiedzieć, że i mnie się takie zakończenie death/grindowej fiesty nie podobało. No a na sam koniec ci straszni Meksykanie weszli sobie w tłum robić zdjęcia z ludźmi.

Generalnie zabawa na Brujerii była przednia i bardzo się cieszę, że się wybrałem. Bardzo spoko, że na koncercie był Pinchie, bo to chyba nie jest tak, że typ jeździ z zespołem na każdy koncert, a wprowadza naprawdę dużo dobrego do ich koncertów. Usatysfakcjonowani nabyliśmy merch (kurwa, czy oni wpadną w końcu na to, żeby wypuścić t shirty z „Matando Guerros”?), sieknęli po piwku i udali się w podróż do domu, no bo rano witały nas objęcia pracy zarobkowej.

Marijuana? SI!

Oracle
17436 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj