Skip to main content

Kiedy zobaczyłem w marcu tego roku plakat zapowiadający trzecią edycję Bestial Laceration z headlinerem w postaci 13th Moon wiedziałem już, że pół roku później pojawię się znowuż w chorzowskim klubie Red&Black. Jak postanowiłem tak też 9 września tego roku uczyniłem. Podróż nadzwyczaj dobrze mi minęła a przednie siedziska w Polskim Busie tego dnia sprawdziły się idealnie jako wyro co skrzętnie wykorzystałem prawie na całej trasie z Gdańska do Katowic. W Chorzowie powitała nas bdb pogoda, ale chuj kogo to przecież obchodzi. Standardowo, nie mogło się obyć bez żarcia i piwa na dobre trawienie. Wiadomo, przed takim koncertem warto nabrać energii.

Tuż przed otwarciem bram pojawiliśmy się przed klubem. Parę piąteczek z bdb znajomymi, tymi z bliska i tymi z daleka (Szczecin jak zwykle nie zawodzi!) i można było wbić do klubu. Tutaj bez zmian. Nadal uważam, że Red&Black to idealna knajpa na tego typu spędy, acz może nieco wkurzać brak odpowiedniej wentylacji, gdzie przy większej ilości ludzi, duchota może dać się we znaki co poniektórym. Coś, za coś.Jako że łącznościowiec przyszedł przed 10 mogłem wyzbyć się zarobionego hajlsu na muzyczne precjoza. Tutaj królował zdecydowanie Malignant Voices, ale nie obyło się też beż merchu 13th Moon, który – mówiąc delikatnie – kosztował kurewsko drogo. 215zylona za bluzę, to jednak trochę sporo jak na kieszeń tzw. średniej klasy, ale pewnie beneficjenci 500+ już mogliby coś zdziałać…

Jako pierwsi na scenie pojawili się oczywiście panowie z Temple Desecration. Gospodarze imprezy zaczęli powoli, z dużą dawką śmierdzącego rozkładem trupa. Kolejne, mozolnie bite blasty wdzierały się w trzewia z zadziwiającą łatwością, by tam truć i zarażać słuchającego swoim trupim jadem. Tym otwieraczem zespół pokazał i uświadomił, że nie będzie litości i brania  jeńców. I jak zapowiedzieli, tak też uczynili. Rzeź zataczała coraz to szersze kręgi, zaś publika coraz bardziej wyrywała się do swojego dance macabre. Zespół na dobre siał soniczną zagładę. Poleciały same znane ciosy, włącznie z – a jakże! – “Apotheosis” na czele. Ogólnie uzbierało się coś koło 40 minut grania, co przy tej intensywności było zdecydowanie za mało. Choć pokazało to również, że Temple Desecration jest w bardzo dobrej formie i warto czekać na od dawna już zapowiadany debiut.

Przyznam szczerze, że nie wiem ile trwała przerwa ale liczę, że 2 czyste setki i półtora Tyskiego.

Kolejną hordą tego dnia było Deus Mortem. Twórcy całkiem dobrego “Emanations of the Black Light” nie grają w końcu często, dzięki czemu oglądanie ich na żywo sprawia zapewne niejednemu radość. Tak, jakoś specjalnie za Deus Mortem nie przepadam, acz na pewno nie odmówię im tego, że potrafią sprawić słuchaczowi zajebisty, soniczny wpierdol. I to taki, po którym ciężko zebrać wybite zęby i zatamować krwotok ze złamanego nosa. Zapewne, spora w tym zasługa Necrosodoma, który zarówno wokalnie jak i gitarowo tego dnia był nie tyle co liderem, a egzekutorem zgromadzonej publiki. Moc, wpierdol, eksterminacja… a nazwijcie sobie to jak chcecie. Pokazali, że potrafią i wcale nie zamierzają zwalniać. Poleciały więc wałki z ostatniej epki, jaki i z debiutu plus dwie – o ile dobrze pamiętam – nowości. Wszystko było spójne i trzymało odpowiedni, wysoki poziom. Gdzieś jednak mniej więcej w połowie padły wokale, więc można było powiedzieć, że mieliśmy Deus Mortem instrumentalnie. Dzięki temu przynajmniej można było się przekonać, że moc w tej muzyce tkwi nie tylko w instrumentarium, ale i w wokalach Necrosodoma, których po prostu w tym momencie zabrakło. Mimo wszystko, koncert sztos. I zapewne przy okazji koncertów z Mayhem o tym się przekonacie.

Po jeszcze dłuższej przerwie i kolejnych 3 setkach i jednym Tyskim przyszedł czas na główną gwiazdę tego wieczoru.

22 Nagle w mroku zaczęły niewyraźnie, acz ochoczo majaczyć płomienie świec. Ze sceny zaś zaczęły wydobywać się pierwsze dźwięki płynące prosto od 13th Moon. Odpowiednio dostrojony dźwięk (niektórzy sądzą, że totalnie zepsuty), jakby płynący prosto z kosmicznych wrót piekieł zaczął budować odpowiedni, hipnotyczny i niemal bezduszny klimat. Świat się zatrzymał. W klubie otworzył się inny wymiar, a chłód bijący ze sceny powodował przeszywające całe ciało dreszcze emocji… Hipnotyczne, a zarazem proste do bólu riffy roznosiły się po klubie coraz intensywniej, mocno oddziaływując na świadomość zebranej publiki. Taki trans muzyczny trwał dobre 30 minut, gdy nagle więź między zespołem a publiką została przerwana… 13th Moon pokazał więc to, co miał pokazać. Zimny, prosty do bólu a jednocześnie mocno absorbujący black metal, który trzeba odpowiednio dawkować, by go nie przedawkować. Choć przyznam szczerze, że tylko 4 odegrane kawałki to jakiś kosmiczny żart (na szczęście nie zabrakło “The Rite as Sinister as Old”). Ogólnie jednak, koncert Hiszpanów nie rozczarował, ale pozostawił też niedosyt. Choć z drugiej strony to dobrze. Lepiej zagrać i skończyć w najmniej oczekiwanym momencie, niż ciągnąć i zanudzać na śmierć.

I tak też kolejna edycja Bestial Laceration dobiegła końca.Trzy kapele o takim kalibru to wystarczająco dużo, by zadowolić najwybredniejszą publikę. Mimo blisko godzinnej (?) obsuwy, problemów z dźwiękiem i braku biletów można powiedzieć, że ta edycja okazała się pełnym sukcesem, a co za tym idzie mam nadzieję na rychłą kontynuację.

Łysy
795 tekstów

Grafoman. Koneser i nałogowy degustator Browaru Zakładowego. Fan śmierć, jak i czarciego metalu, którego słucha od komunii...

Recenzje

Zorormr „Kval”

EfEf10 września 2010

Skomentuj