Wydawca: Prosthetic Records
AAARGHHHHH!!I Amerykański Wraith powrócił po trzech latach ciszy z czwartym pełniakiem. I powrócił z nie byle jaką chałturą, ale z potężnym wykopem, od którego zęby lecą, jak tik taki. Ale o tym poniżej.
Już sama okładka, to małe precioso. Jako, że w metalu powiedziano już wszystko, to i tu mamy pewne odczucie, że gdzieś ją widzieliśmy. I tak, ten obrazek jawi się, jako mariaż oraz hołd dla Sepultury „Schizoprhenii”, Heathen „Breaking The Silence” i „Piece of Mind” Ironów. Oraz mam wrażenie, że „Another Perfect Day” od Motorhead. Stojący za nią Andrei Bouzikov popełnił, w istocie, piękną rzecz.
Zwartość muzyczna z kolei jest jeszcze lepsza. Ci, którzy znają i lubią Wraith, będą od samego początku mlaskać z ukontentowaniem, bo to, jak dotychczas najlepszy album amerykanów.
Już otwierające album „Asylum” wita słuchacza niszczącym i ciężkim riffem, podlanym naprawdę solidna perkusją, by płynnie przejść w tytułowe „Fueled by Fear”. Słodki Jezu w bezie, jakie zaczyna się wtedy dziać zło. Tempo przyspiesza gwałtownie, niczym nowe ferrari oraz wjeżdża wokal brzmiący niczym Jeff wyrwany z wczesnego Posessed zmieszany z Joelem Grindem. Co ciekawe jednak, czuć tu nie jedynie pustą kalkę Toxic Holocaust zmieszaną z Hellripper, jak to kiedyś bywało, ale własny, bezlitosny styl w duchu solidnego, klasycznego thrashu. Weźmy takie „Shame in Suffering” w lekko marszowym tempie. Toż to brzmi, jak wyrwane z okresu, gdy thrash święcił tryumfy. Sytuacja zmienia się nieco w środku albumu, gdy wlatuje „Ice Cold Bitch”. Aż musiałem sprawdzić, czy to przypadkiem nie jest Toxic Holocaust z okresu „Conjure and Command”, bo tempo wzrosło gwałtowanie wraz z agresją i spod warstwy thrashu wypełzł w końcu metalpunkowy element Wraith. Wjeżdżający następnie, wolniejszy „Warlord” ma uśpić czujność, bo w „Merchant of Death” powracamy do dzikiej naparzanki, ale jakże cudownej. Pod koniec albumu znów mamy powroty w „spokojniejsze” thrashowe rejony w „Shattered Sorrow”, czy zamykającym „The Breaking Wheel”, ale metalpunk nadal tam jest silnie obecny. I Zajebiście, bo nie będę ukrywał, że te jadowite riffy zawsze mi dobrze robiły we Wraith, a na „Fuelled by Fear” jest ich aż nadto
Ufff, Wraith serwuje nam naprawdę intensywną jazdę, do której nie ma się chyba co przyczepić. Chyba, gdyż ja jednak to zrobię. Czterdzieści pięć minut takiego materiału, to zdecydowanie za dużo. Ten typ muzyki sprawdza się w maksymalnie półgodzinnych dawkach, w efekcie czego tę płytę można było podzielić na pełniaka oraz EPkę i byłoby git. Łapałem się kilka razy na tym, że po trzydziestu minutach mój umysł wędruje gdzie indziej, a to nie o to chodzi.
Jest to jednak mały zgrzyt, bo „Fuelled by Fear” dojebanym sztosem jest. Wraith pokazało, że obok Hellripper są obecnie najlepszą thrashową załogą, która spuszcza wpierdol w pięknym stylu. Dla mnie bomba i proszę ich do Byczyny.