Skip to main content

Siódmego listopada, zdawać by się mogło, wszyscy thrashersi Rzeczypospolitej pociągną do Krakowa, jak nie przymierzając mohery na Jasną Górę. Wszak pierwszy raz za Odrę pofatygował się niemiecki Tankard. Dzień wcześniej dał koncert w Warszawie, a potem najechał gród Kraka. Udałem się więc i ja do stolicy Małopolski, by wraz z kilkoma kompanami machać łbem w rytm piwnych szlagierów.

Gdy już wysiedliśmy z pociągu, przekąsiliśmy co nie co udaliśmy się pod klub. I, co zaznaczyć trzeba, nie bez kozery mówi się, że Kraków to stolica polskiej kultury. Kultura była, a jakże! Najpierw poczęstowano nas siedemdziesięcioprocentowym bimbrem (jestem z siebie dumny, wypiłem bez przepitki, ale paliło jak diabli, hehe), a następnie tabaką. Żyć nie umierać. Po odstaniu kilkunastu minut przed wejściem, bramy klubu Loch Ness zostały uchylone i pierwsze odziane w katany i ramoneski osoby weszły, czy też w niektórych przypadkach, wtoczyły się do środka. Od razu nadmienię, że początkowo frekwencja nie wyglądała na imponującą, kilkadziesiąt osób jak na taką kapelę, która dodatkowo nie koncertuje w Polsce co środę, to jednak trochę mało. W klubie pierwszą osobą, która rzuciła mi się wpierw w oczy, a potem na szyję (ot, takie mini homoseksualne zabawy, hehe) był osobnik z ACDC (cięższa odmiana ADHD) – Mr. Hellstorm, przez postronnych Tymkiem zwany. Ale o nim jeszcze w tej relacji będzie.

Koncert zaczęła warszawska Neuronia. W sumie dobór supportów był dość kontrowersyjny, w tym sensie, że niekoniecznie odpowiadały one tak zwanej old schoolowej publice. W jakimś sensie się zgadzam z tymi opiniami, wszak w samym Krakowie jest co najmniej kilka niezłych thrash metalowych zespołów, a komplet trzech thrash’owych załóg mógłby przyciągnąć więcej gawiedzi. No ale widać organizator nie szedł na łatwiznę. A wracając do Neuronii. Na początek kapela wkupiła się w łaski publiki rzucając w tłum kilka sztuk swojego cedeka. Walka o płytki była zacięta, ale mnie takie akcje zniesmaczają równie jak walka o miejsce w autobusie. Z odległości kilku metrów, z piwkiem w dłoni oglądało się to z zażenowaniem. Choć jakby to nowym Slayerem rzucali, to kto wie, czy bym się nie skusił, hehe. No ale zresztą i tak nie na wiele się to zdało, bo ludzie stojący pod sceną nie wykazywali, przynajmniej początkowo, większej aktywności. Na scenie bodaj pięć osób, w tym dwóch wokalistów. Niestety przez połowę koncertu pierwszy był w ogóle nie słyszalny. Co zaś gra Neuronie? Muzykę ciężką do jednoznacznego zaklasyfikowania, bo mieszali oni tutaj różne rodzaje muzyczne – od heavy metalu, poprzez thrash a’la Pantera, po melodyjną odmianę „death” metalu. Niby było to dosyć energetyczne, niby żywe, ale jak dla mnie w połowie setu zaczęło się robić nudno. No mnie jakoś nie porwali, jak i chyba większości zresztą. Jedyne co zapamiętałem z ich występu to cover The Ramones. Oczywiście, jak to zazwyczaj bywa, na coverze bawiło się najwięcej osób. Mi się zawsze wydawało, że to trochę jakby policzek dla kapeli, przy całym szacunku dla chłopaków z Neuronii…No co tu dużo mówić, na ich miejsce naprawdę wpakowałbym jakąś thrash metalową kapelę z Krakówka.

Po Neuronie na scenę wszedł radosny zespół pieśni i tańca – Cremaster. Oddam na chwilę głos panu Il Principe: Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się czy i czego Cremaster brakuje. No i proszę, pytanie i jednoczesną odpowiedź w pakiecie dostałem hehe. Ogólnie panowie skład poszerzyli. Albo inaczej, najpierw poszerzyli, a potem do tego jeszcze zmodyfikowali. Tą razą wyglądało to tak, że Badhed powrócił za gary (‘jest Badhed jest pierdolnięcie’ czy jakoś tak hehe) a Kabanowi sprezentowano nowego towarzysza gier i zabaw. Innymi słowy do zespołu doszedł gnom pewien nikczemny, co to nawet słów kilka dla tego serwisu onegdaj napisał i ma fanklub w postaci bandu co to nazwą swą chwali jego imię, hehe. Ale do rzeczy – jak łatwo się domyśleć wpasował się skubaniec doskonale. I żeby było jasne – tu nie chodzi o to, że teraz jest jeszcze śmieszniej. Ok, humor niższych lub wyższych lotów to niby znak firmowy Cremaster, jednak zdecydowanie najważniejsza jest tu muzyka. I właśnie to zespół ponownie udowodnił. Jako, że zaserwowano nam numery z wszystkich długograjów, nie mogło zabraknąć takich hitów jak m.in. „Antichristian Hunky Punky”, „ZOO”, „Dentist the Sadist”. Jednak przede wszystkim promowano nowy wypasiony krążek, dlatego też pojawiły się takie przeboje jak „Z kopyta kulig popierdala”, „Nju Łejw od Badhed’s Britisz Hewi Metal”, „Srogiy Yam 'dy Yem”, „Panzer Karp Wagen”, czy „Łza dla cieniów do powiek”. Podsumowując – było należyte pierdolnięcie, energia & moc zacnych dźwięków hehe. Do tego wszystko brzmiało jak należy.

Tyle Il Principe. Ja oczywiście zgadzam się z przedmówcą. Od siebie dodam jeszcze, że Tymek wpasował się znakomicie do reszty świrów i razem stworzyli przedni metalowy kolektyw kabaretowy, mający też cechy krzywego zwierciadła, w którym to polecam przejrzeć się części metalowej gawiedzi.

No, po Dźwigaczu Jąder kolejne piwo, bo być na Tankard i nie napić się zupy z chmielu to jak oglądać mecz reprezentacji Polski i nie przeklinać. Dwadzieścia siedem lat na scenie i dopiero teraz zawitali do Polski. Wstyd, panie Gerre, wstyd! Choć i polskie metaluszki mogłyby się wstydzić, bo koncerty nie powalały frekwencją, a przecież nie grano w jakichś pipidówkach, tylko w dwóch najliczniejszych miastach Najjaśniejszej. W Warszawce ponoć pogłowie metalowej braci wyniosło ponad trzysta osób, w Krakówku, niewiele ponad setkę. Ale osoby były to nie przypadkowe i Tankard mógł zobaczyć jak się bawi Małopolska. Gdzieś w granicach godziny dwudziestej pierwszej na scenę weszli członkowie Kufla. I muszę powiedzieć – rozczarowałem się. Naprawdę. Rozczarowałem się, bo zawsze myślałem, że Gerre to jednak ma większy bebech, a tak to niejeden gość na sali przebijał go pod tym względem. Na szczęście było to moje jedyne rozczarowanie tego wieczoru, jeśli chodzi o kapelę z Hesji. Rozpoczęli od „The Morning After” i ludziska zgromadzeni w Klubie Loch Ness wpadli w thrash metalowy amok! Co tu dużo mówić, Tankard od pierwszych taktów porwał ludzi do zabawy. No ale jak się nie bawić, widząc uśmiechniętą facjatę Geremii. Po tych gościach naprawdę nie widać tego, że ćwierćwiecze obchodzili dwa lata temu. Wokalista przeprosił, że tyle musieliśmy czekać i zostało mu wybaczone. W końcu odkupili winy nie byle jakim kawałkami bo usłyszeliśmy następnie (choć może niekoniecznie w takiej kolejności) „Alien”, „Zombie Attack”, „Slipping From Reality”, „Nation Over Nation”. Kapela na scenie cały czas w ruchu, Gerre skakał, kręcił się wokół własnej osi, pociągał piwo z puszki, Frank z Andym też w miejscu nie ustali, cały czas łazili po scenie, jak niesforne przedszkolaki, hehe. A pod sceną młyn, a pod sceną stage diving, a pod sceną szał, hehe. Ale żeby nie było, że starociami tylko Kufel żyje, usłyszeliśmy też „Octane Warrior” czy „Stay Thirsty”, które również wzbudziły uśmiech na mojej gębie. Tankard w dobrych humorach, kolejny numer Gerre dedykuje Michaelowi Jacksonowi – „Die With A Beer In Your Hand”. Numerów było ogólnie rzecz biorąc sporo, choć oczywiście każdy mógł narzekać, że nie zagrali tego czy tamtego – jak dla mnie to mogło być więcej z „The Beauty And The Beer”, który to krążek uważam za najlepszą płytę Tankard. No ale na przykład nie mogło się obyć bez takiego „Alcohol” czy „Chemical Invasion”, po którym to kwartet zszedł ze sceny. Ale nie na długo, bo jakże to tak, bez bisów? Były i bisy – „We Still Drink The Old Ways”, następnie pan grubszy stwierdził, że pił wiele piw, a Tatra która pociągał co chwila jest drugim najlepszym. Pierwszym jest oczywiście… „Space Beer”! No i na sam koniec „(Empty) Tankard”, cała sala śpiewa „We want to drink some fuckin beer, we want to drink some whiskey!”. Światła gasną, Tankard schodzi ze sceny. Świetny thrash metalowy koncert dobiega końca.

Po całym koncercie w powietrzu unosił się jeszcze zapach chmielu, a w uszach prócz thrashu dźwięczały delikatne dźwięki otwieranych puszek, jak napisałby poeta. Gawiedź powoli zaczęła zmierzać ku wyjściu, również ja i moi towarzysze obraliśmy kurs na dworzec. Jedynym bólem było to, iż w okolicy żaden sklep monopolowy nie był już otwarty, tak więc podróż trzeba było odbyć przy Coca Coli. Choć bez dwóch zdań piwo byłoby najbardziej na miejscu. Cóż, może następnym razem… A propos następnego razu – mam nadzieję, że następny koncert Tankard nie będzie miejsce w 2036 roku, bo wówczas nie tylko chłopakom z zespołu potrzebne będą nowe wątroby, ale prawdopodobnie i większości publiki zgromadzonej tej sobotniej nocy w krakowskim Klubie Loch Ness. Zaś co do samego koncertu nie za bardzo mam się do czego przyczepić, może jedynie pierwszą kapelę zastąpił bym jakimś thrash metalowym bandem (Cremaster z kolei mi pasował, cokolwiek mówiliby inni). A więc to by było tyle, kończcie czytać i idźcie po piwo… Kolejne…

Oracle
17784 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj