Wydawca: Godz ov War Productions
Nowy Rok, nowy ja! Albo nowa ja! Ta pewnie pomyślała sobie część z Was otwierając szampana i łudząc się, że tym razem nie anulujecie rocznego karnetu na siłce po zaledwie dwóch dniach. Tymczasem swoje „nowe ja” postanowił pokazać na stołeczny Sacrofuck, tylko, że nie trenowali na siłowniach, a po melinach oraz zakładach karnych.
Nie przewidzieliście się, ten materiał brzmi dokładnie, jakby grajkowie spędzili ostatnie pięć lat odczłowieczając się celowo ile wlezie, bo ładunek agresji zawarty na „Świętej Krwi” spokojnie zapewni Wam Niebieską Kartę, gdy puścicie go rodzinie. Ale zacznijmy od początku. Pierwsze, co rzuca się w oczy to okładka. Krzynę niepozorna, do tego mocno przypominająca ostatni wyziew od JADu, tym bardziej, że robił ją ten sam artysta. Nie jest źle, ale jeśli mam być szczery nie do końca oddaje zawartość płyty. Niemniej zachęca do sięgnięcia, więc plusik.
Za to sama zawartość, to już czysta przemoc. Nie ma żadnego intra, czy to muzycznego, czy cytatu jakiegoś seryjnego mordercy, tylko wjeżdża piła mechaniczna riffów prosto w mózg wraz z wściekłą nawałnicą ciosów młotkiem od perkusji, którą wyrzyguje wkurwiony, jak sam skurwysyn z kosmosu, Critical Madness (ano tak, zmienili sobie ksywki Panowie Muzycy). Bez kitu, dawno nie słyszałem, by ktoś tak pięknie oddał autentyczną wściekłość oraz agresję w wokalizach. Są w kapelach growle, skrzeki, jakieś kurwa potępione jęki, jakby ktoś sobie rozporkiem jajca przyciął, a w Sacrofuck ma się wrażenie, że coś w chłopie pękło. Czara goryczy jednego dnia się przelała i dostał szału. Wspomniałem o riffach rżnących niczym piły, ale grzechem ciężkim byłoby nie wspomnieć o solóweczkach. Idealnie wpasowane w klimat oraz tempo utworu, do tego odpowiednio finezyjne. Chwalę, bo słychać, że zachowano atmosferę przemocy, ale jednocześnie jest solidna akrobatyka na gryfie.
O napierdolu i agresji wspomniałem, o solóweczkach tirli tirli eleganckich też, ale są również zwolnienia, aczkolwiek nieprzesadne. Tak się składa, że wpadły mi w oczy zapiski z inspiracjami imć muzyków, ale są to jedynie poszczególne składkniki. W efekcie końcowym słyszę podobieństwa do krajowych tuzów, czyli Azarath oraz Animy Damnaty, a przede wszystkim Stillborn. Z tymi ostatnimi powinni wydać splita, a potem za studiem po skrzynce wódki sprawdzić, który tam się najlepiej napierdala, bo poziom bestialstwa w muzyce jest mocno zbliżony. Są także pewne podobieństwa do Autopsy oraz Terrorizer. Serio, to jest tak dzikie, że momentami zastanawiałem się, czy wjeżdża lekko grind.
Pochwalić też należy teksty, bo czytając je widzę, że przyłożono się do pisania, przy czym kilka z nich, jak choćby wieńcząca album „Maska” lub duszna „Trumna” aż za bardzo przypominają mi kilka przypadków z mojej pracy. Nieźle, rzadko kiedy teksty w metalu mnie ruszają.
Sacrofuck nagrał, jak dotychczas, najlepszą płytę w swoim dorobku. Przeskok z „Ekstazy Upodlenia” do „Świętej Krwi” jest ogromny, przy czym jednocześnie udało im się pogłębić bestialski prymitywizm swojej muzyki, która pasuje bardziej do porwania ludzi, by ich torturować, a następnie rozwalać głowy młotkiem, niż do dzikich harców w jakiejś piwnicy. Absolutny mus dla każdego czytelnika, nie ma zmiłuj.
Ocena: 8/10
Lista utworów:
- 1. Wbijam gwoździe w Twoje dłonie
- 2. Wieczna wojna
- 3. Trumna
- 4. Niech płynie krew
- 5. Czarnego kozła śmierć
- 6. Brama snów
- 7. Zabij wszystkich, których kochasz
- 8. Ból
- 9. El Raval
- 10. Maska