Kiedyś to ja nawet lubiłem ten zespół, a taśmę „Politics” zdarłem niemalże do cna. Potem mieli płyty gorsze, ale trafiały się i lepsze jak na przykład „Infernal Chaos”. Ale generalnie to już nie śledziłem tej grupy raczej w ogóle.
Niemniej jednak coś mnie tknęło, żeby obczaić „Labirynth” i dać Quo Vadis szansę – a nuż mnie zaskoczą? Więc sprawdziłem ten album i w skrócie mogę Wam powiedzieć tak: czuję dreszcz zażenowania. Ta płyta odpływa w tak generycznie metalowe rejony, że zęby bolą. Już pierwszy numer zwiastuje zawartość płyty – plastikowy riff, potem refreny z damskimi wokalami w tle… Eeee, to ten sam Quo Vadis od „MONofobii”? Serio, jakbym nie wiedział, jakiego zespołu słucham obstawiałbym jakieś popłuczyny po heavy/thrash/symfonicznym metalu z Napalm Records czy innego Scarlet Records.
Tu wszystko brzmi jak z generatora metalowego albumu dla pięćdziesięciolatków. Takich co to bezkrytycznie łykają każdy nowy album Testament, Kreator, Sepultury czy Behemoth, nie ważne jak chujowy byłby to krążek, po prostu z uwagi na sentyment do czasów gdy mieli trzydzieści lat i trzydzieści kilo mniej. I to nie jest tak, że ta płyta jest chujowa. Ta płyta po prostu jest do bólu przewidywalna, złożona z oklepanych patentów i melodii, które gdzieś już słyszano po kilka razy – czasem są to świadome zapożyczenia, a czasem chyba nie.
Tekstowo również jakoś ten album nie powala, a akurat Quo Vadis miał wcześniej dość dobre liryki. Generalnie mamy nawiązania do sytuacji dzisiejszej, ale i odniesienia do przeszłości (nie wiem, który to już raz do Czarnobyla). Niczego odkrywczego tutaj nie znajdziecie.
A na sam koniec cebula na torcie – cover Kata. Nagrany całkowicie bez serca, bez ducha, bez jaj. OK, rozumiem – pewnie na zasadzie hołdu zmarłemu Kostrzewskiemu, ale ten cover jest po prostu nijaki. Aha – i nie wiem dlaczego tytuł jest po angielsku, skoro wszystkie tekstu, łącznie z numerem tytułowym są po polsku…
No nic, Quo Vadis to kolejny album, który te ćwierć wieku temu wydawał mi się naprawdę fajny, a obecnie jest zdecydowanym cieniem samego siebie. Chętnie odpalę sobie pierwsze dwie płyty od czasu do czasu, ale na tym chyba kończymy znajomość…
A najlepsze jest to, że przez jakiś czas pracowałem z wokalistą w jednym państwowym zakładzie pracy 😉