Dobra. Jestem pod wrażeniem. Dużym. Rzeszów nie wymarł. Ba, nawet metalowa młodzież zjechała z innych miast, gmin i powiatów. Kto wie, może nawet ktoś spoza województwa był… Wybaczcie, ale nie mogę się oduczyć różnych takich wtrętów a propos dzisiejszej metalowej braci, moich uwag i tak dalej. A koncert Behemoth w ramach Nowa Ewangelia Tour 2009 to dla mnie wielka sposobność do taplania się w tym temacie. Ale po kolei.
Dotarłem pod klub na tyle wcześnie, by z piwem w dłoni pooglądać sobie trochę różnych różnistych osobników. Behemoth ostatnio takich ściąga. Proszę nie myśleć, że przemawia przeze mnie złośliwość rodem z webzine’a. Ja Behemoth lubię. Nie lubię zaś w większości fanów Nergiego. Jak i w ogóle większości fanów metalowej muzyki. Taka sytuacja na przykład: nie wiem skąd, ale pod rzeszowskim klubem zjawili się jacyś goście z telewizji. Podeszli do najbardziej najebanej osoby przed wejściem (hail Siwy!) i pytają: “Dlaczego właśnie Behemoth?”. Oprócz tego, ze ów pan pierdolił coś trzy po trzy, to wtórował mu chór bekającej, pierdzącej i kurwującej na prawo i lewo ekipy. Metal w stadzie dumny jest i basta! Ale jednak na trasę Nowa Ewangelia przyszło jej sporo.
Openerem całej imprezy był nasz rodzimy all star band (na pewno muzycy nie lubią tego określenia) – Black River. Zespół, który z założenia ma być odskocznią od regularnych bandów grajków, a więc jak gros takich idei gra sobie coś skocznego i luzackiego. I tak właśnie grał tego niedzielnego wieczora tenże band. Skoczna muza, o knajpianym zabarwieniu, ani chybił pod piwko. Skoro tak, no to pobieżyłem pod bar, zaopatrzyłem się w produkt z pobliskiego miasta Leżajsk (panowie z browaru, może zaczniecie mnie w końcu sponsorować? Będzie reklama: “Oracle pije tylko Leżajsk. 666″, hehe) i wróciłem pod deski. A na nich: Maciej Taff skakał, krzyczał, wrzeszczał i udowadniał, że zasłużenie mówi się o nim, jako o jednym z najlepszych głosów na polskiej scenie, Daray zaś napierdalał nie gorzej niż jakby to miał być symfoniczny black. Jako, że zespół jest świeżo po wydaniu nowej płyty (”Black’n’Roll”), to zapewne zawarł w swoim secie zarówno nowe jak i stare numery. Jedynym, który rozpoznałem był… cover The Sex Pistols. Przepraszam, ale jakoś nikt mi jeszcze nie kupił ich płyty, mimo, że okazji było co nie miara, a jakoś nie chcę zdzierać ich z neta (wiem – dziwny jestem…). Niemniej jednak Black River zagrało z życiem i kopniakiem, tak potrzebnym przy takiej muzyce. I – tu niespodzianka! Zespół miał dobre brzmienie! A z innych relacji możecie się domyśleć, że to ostatnio bolączka.
Jak już Black River spłynęło ze sceny, to na nią wkroczyli dumni propaatorzy satanicznego wdzięku i diabelskich gracji w niszczeniu zgromadzonych – Azarath. Tych czterech pancernych to ja mogę oglądać w częstotliwości większej niż wenezuelska telenowela. Panowie dobrze wiedzieli, po cóż zawitali do Rzeszowa – chwalić Bestię, oczywiście! Tego show już nie mogłem przegapić, piwo poszło na bok (panowie sponsorzy, tylko na moment!), ja zaś prosto pod scenę, gdzie czekało już kilku innych maniaków, głodnych bluźnierczego death metalu. Azarath nie idzie na łatwiznę i nie gra numerów, o których rzec by można “oczywistych”. Dlatego nie usłyszeliśmy między innymi “Destroy Yourself”, za to w pysk dały nam takie cukieraski jak “Demon Speed”, “Whip The Whore” czy “For Satan My Blood”… I totalnie subiektywnie rzecz ujmując powiem, iż dla mnie był to najlepszy koncert tego wieczoru. Fani Behemoth grzecznie opierali się o ściany, ewentualnie licytowali się kto ma fajowszą koszulkę, zaś Azarath i jego czciciele napierdalał z grubej rury. Mała frekwencja pod sceną irytyowała chyba tak Bruna, jak i Thrufla, gdyż co i rusz w niewybrednych słowach zachęcali metaluchów do ruszenia dup pod scenę. Ale gdzie tam, jedynie kilku śmiałków się znalazło i robili oni, co mogli. Inferna na scenie zastąpił Adam, niegdyś Lost Soul, obecnie Armageddon. I było to jak najbardziej godne zastępswo. Tak też wspólnymi siłami dotrwaliśmy do końca tego gigu. “Azarath kicked ass”, że pozwolę sobie sparafrazować Beavis’a i Butthead’a…
Po tczewskiej Bestii trzeba było pójść wylizać rany. Odwiedziłem też stoisko z marchendisem – bardzo bogate, z dużym wyborem. Moją uwagę zwróciła jedna koszulka, Behemotha oczywiście z płonącym kościołem i napisem “Yes We Can”. Myślę, że Obamie niekoniecznie o to chodziło, ale gratuluję pomysłu, hehe. Ale wracając do meritum sprawy – w czasie gdy ja przeglądałem ciuszki, na scenie zaczął się instalować białostocki Hermh. Ich ostatni krążek, “Cold+Blood+Messiah” zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, co przełożyło się z kolei na zadowolenie, z tego powodu, iż set ekipy Barta oparty był w przeważającej części na materiale z tego właśnie krążka. Kto widział już wcześniej Hermh w akcji, wiedzieć powinien, iż zespół przygotowuje swoje gigi z rozmachem. Nie inaczej było tym razem w Rzeszowie. Choć na początku pewien zgrzyt – corpse paint Barta był trochę jakby… nietrafiony. Czarne paski farby na twarzy i ramionach wyglądały jakby aplikował do roli jakiegoś dużego, leniwego kocura w musicalu “Cats”… Dobra, przejdźmy do muzyki. No niestety, pomimo, że wszystko wypadło okej, to jednak nie czarujmy się – symfoniczny black metal wymaga bardzo dobrego nagłośnienia, a to co słyszeliśmy Pod Palmą, mimo, że do złych nie należało, nie mogło zagwarantować idealnego odbioru muzyki Hermh. I niestety, takie utwory jak “Hairesis” czy “I Bring You Fear” odegrane zostały w sposób bardzo dobry, jednak w warunkach scenicznych traciły trochę w stosunku do oryginału. Co nie znaczy, że białostockie wampiry dały dupy – ich show oglądało się przyjemnie, ale bez żadnych większych emocji.
Jak już wspomniałem, Behemoth fanów ma różnych, są tu emo – dzieci (autentycznie, jedna laska wyglądała jak Tola z B27), skejty jakieś, młodzież licealna w koszulkach Opeth, stara gwardia pamiętająca jeszcze czasy “And The Forests Dream Eternally”, kurwy i złodzieje… A z tymi złodziejami to było tak, że w moshu (tak, poszedłem w młyn) zgubiłem swój kultowy odtwarzasz empe-true. I już chuj z tym, że nikt mi nie oddał, czy nie zaniósł do baru, bo przecież znalezione nie kradzione, co? A rozjebał mnie jeden małolat, który zakomunikował mi mniej więcej co następuje: “Stary, odtwarzacze są już niemodne, teraz słucha się muzy z komórek…”. Kurrrwa, to ja niedawno odłożyłem na półkę walkmana, do formatu mp3 przekonywałem się baaardzo długo. Dobra, ponarzekałem. Albo nie – jeszcze jedno. Kogo byście się nie zapytali, to każdy nie szedł tutaj na koncert Behemoth. Każdy szedł na Azarath! Sprawdźcie sobie zresztą fora różnorakie. Szkoda, że na Azarath bawiło się może z piętnaście osób, na Behemoth zaś kilka razy więcej… Ja poszedłem na wszystkie zespoły, muzykę Behemoth lubię i się do tego kurwa przyznaję, więc nie wiem o co chodzi. Bycie oldskulowcami na siłę? Pojebani jesteście…
A co do koncertu Behemoth… Jeśli myśleliście, że Nergal da pod tym względem dupy, to chyba nie widzieliście nigdy koncertów tej ekipy. Jasne, można być złośliwym i krytykować ich dla samego krytykanctwa, ale po co, do podbudowania własnego ego? Behemoth koncertowo to maszyna do zabijania, która już jakiś czas temu wyprzedziła pod tym względem Vader. A co tam panie na scenie? Oczywiście sporo kawałków z nowego krążka, ale i moc evergreenów (choć w przypadku takiej muzyki brzmi to co najmniej dziwnie, może więc “everblack’ów”…?). Raczej bez żadnych niespodzianek, nie licząc kilku efektów pirotechnicznych. Ale to nie ważne, dobra kapela mogłaby wyjść na deski w klapkach i przepasani ręcznikami, a jeśli są dobrzy, to by rozpierdolili. A Nergie i spółka tacy właśnie są, dlatego gig wypadł naprawdę dobrze. A że nie lubię powtarzać wyświechtanych frazesów i truizmów, które przewijają się w wielu relacjach – kończę.
Nowa Ewangelia Tour 2009 okazała się na pewno sukcesem komercyjnym, bo w Rzeszowie takich tłumów nie widziałem już od baardzo dawna. Jak muzycznie? Muzycznie również nie mogę powiedzieć o wykonawcach złego słowa. Ja jestem zadowolony.
Fotki możecie podziwiać dzięki Sylwii Musiał – więcej tradycyjnie tutaj.