Dzień po rozdziewiczeniu się Xarzebaal w graniu na żywo ruszyliśmy do smutnej Łodzi celem zobaczenia Impaled Nazarene. Nie mogłem się doczekać tego koncertu z dwóch względów. Po pierwsze: Stillborn, po drugie Impaled Nazarene. Pierwszych widziałem z jakieś 12 lat temu, drugich zaś zawsze chciałem obejrzeć na koncercie klubowym. I w końcu nadarzyła się ku temu okazja, więc grzechem byłoby zaprzepaścić taką szansę.
Jako pierwsi na scenie pojawili się panowie z Butchery. Widziałem już tych przyjemniaczków przy okazji któregoś tam koncertu w Magnetofonie i przyznam, że za każdym razem ich granie mi się bardzo podoba. Co prawda po jakiś 15 minutach mam dosyć, ale przynajmniej wiem, że tak aktywna rozgrzewka przed grubszymi rybami będzie na pewno bardzo owocna. Także więc dostaliśmy szybki i konkretny wpierdol w mordę i można było szykować się już do kolejnego występu.
Mianowicie: Ragehammer. Tak, ten Ragehammer z wokalistą podobno brzydko wyrażającym się ze sceny (i poza nią zapewne też hehe) w stronę publiki. I dobrze, kurwa. Taka postawa jest jak najbardziej odpowiednia, bo Ragehammer to nie Pearl Jam, tylko muzyka dla prawdziwych twardzieli i dziewuch lubiących pić spirol prosto z butelki (mniam!). Co by nie mówić, Ragehammer gra zajebistą muzykę. Może nie koniecznie trafiającą w moje gusta, ale potrafiąca mnie dobrze rozkołysać. Zarówno przed Cannibal Corpse w Gdańsku, taki i teraz w Łodzi bawiłem się przednio. I po krótkim namyśle stwierdzam, że muszę nadrobić nieco zaległości związanych z tym zespołem.
I w końcu nastał czas na Stillborn. Pamiętam ich występ na Legionach Śmierci dekadę temu w (nie)świętej Częstochowie (kurwa, co za prahistoria hehe), potem jakoś nie było okazji a jak już była, to człowiek nie mógł się zebrać, bo zawsze coś go powstrzymywało. Nie to jednak jest najważniejsze. Stillborn w ostatnim okresie pokazał, że można nagrywać zajebisty metal i być niczym wino: im starszy, tym lepszy. Zestaw tego wieczoru mógł więc satysfakcjonować, choć ja poczułem lekki niedosyt. Ale oke, rozumiem. W końcu “Crave for Killing” czy “Testimonio de Bautismo” to materiały mordujące na samym starcie, ale chociażby takie “Die Fuckers” z “Manifesto De Blasfemia” byłoby ładnym uzupełnieniem tego wpierdol metal setu. Nie mniej, kiedy słyszysz takie kawałki jak “Staroświeckość we mnie jest” czy mogąca być puentą całego występu “Odezwa” wiesz, że dostaniesz w gratisie prosto w ryj i jeszcze za to podziękujesz i poprosisz o więcej. Aż kurwa chciałbym usłyszeć “Kataryniarza” z repertuaru Genius Ultor, ależ to byłby sztos he he… I tak, właśnie taki Stillborn chciałem zobaczyć i taki Stillborn dostałem. Chamski, brudny. Miejscami prosty ale konkretny, bez litości. Ogólnie ekipa z Mielca bardzo ładnie nastroiła publikę przed Impaled Nazarene i mam nadzieję, że w przyszłym roku gdzieś jeszcze ich spotkam.
Łapa do góry ilu z was wychowało się na muzyce Finów? Zapewne minimum 90% i to dobrze było widać tego dnia w Magnetofonie. Średnia wieku nagle urosła, co dobitnie świadczyło o tym, że stara miłość nie rdzewieje i nie każdy jest niedzielnym, najebanym fanem metalu szukającym koszulki Sodom. Wracając jednak do Impaled Nazarene, co ja mogę więcej napisać niż to, że ogólnie zmietli poprzedników tego wieczoru? Żadnej chwili wytchnienia, tylko ostra jazda z pod znaku “Ugra-Karma” (w większości), “Suomi Finland Perkele” czy też “Nihil” na czele z kawałkiem “Zero Tolerance” (cytując Mika Luttinena: Polska to jedyny kraj w unii europejskiej, gdzie spokojnie możemy zagrać ten kawałek). No i właśnie. Przede wszystkim osoba samego Mika Luttinena. Jak na swój wiek, to przyjemniaczek który pokazał, że pomimo wychylenia niemal całego litrowego Jack’a Danniels’a można równo stać na nogach, mieć energię i pruć się na pełnej kurwie w imię zniszenia. I do tego bezbłędny kontakt z publiką: Polska kojarzy mi się z trzema rzeczami: piwo, kurwa i najpiękniejsze kobiety. W ogóle słowo kurwa wykrzykiwana wraz z Miką przez zgromadzoną publikę robiła zajebiste wrażenie he he… I takie koncerty sobie chwalę. “Armageddon Death Squad”, “Total War – Winter War” czy “Sadhu Satana” takie hity potrafią skasować nawet najlepszych. A gdy było za mało, publika krzyczała: napierdalać! Domagając się tym samym jeszcze więcej, zaś Mika, uśmiechając się tylko, odkrzykiwał: shut up! I dawał im to, czego chcieli pocąc się tym przy tym niesamowicie. Godzina z hakiem plus 3 strzały prosto w ryj na dokładkę dla najwytrwalszych… Taki to był set Imapled Nazarene tego wieczoru. .
Po koncercie Mika wyszedł do publiki, by strzelić sobie parę fotek, wychylić parę piwek i napić się czystej, polskiej wódeczki. My zaś wróciliśmy do hotelu odespać dwa dni baletów. Ogólnie, koncert miazga i oby takich więcej.