Wydawca: Godz ov War Productions
Chciałoby się rzec – następni co nie potrafią sprawdzić nazwy w Metal Archives. No ale jak ja już sprawdziłem to w sumie faktycznie, nie ma tam za bardzo kogo pytać o Hellfuck jako nazwę do wykorzystania.
Szczególnie, że mam wrażenie, iż recenzowany właśnie Hellfuck sprawi, iż o dwóch pozostałych tworach nikt nie będzie nawet pamiętał. Przynajmniej takie wrażenie odnoszę po sesji odsłuchowej (i to kurwa niejednej!) „Diabolic Slaughter”. Zanim przejdę to muzyki, zagadka – jak myślicie, co mogą tworzyć muzycy Azarath, Embrional i Squash Bowels? Ha, nie zgadliście. Żaden death metal (choć zaiste „Religious Scum” zaczyna się jak stary dobry Vader). Hellfuck nakurwia speed/thrash metal na totalnie teutońską modłę. Pewnie dwóch na sto trzydziestu siedmiu maniaków przypomni sobie, że Embrional ma taki numer na starej demówce, zatytułowany właśnie „Hellfuck”. Ale za chuja nie poszedłbym tym tropem. Dobra, do rzeczy. Panowie zapatrzyli się na wczesne nagrania Destruction czy Kreator jak mało która kapela na wschód od Odry – a ich muzyka jest równe śmiercionośna co próbki wody z tejże rzeki. „Diabolic Slaughter” to jebany hołd dla lat osiemdziesiątych w ich najekstremalniejszej formie – szybkich, ostrych, tnących do samej kości i szpiku riffów macie tutaj od chuja i trochę. Zwolnień nie ma praktycznie w ogóle – od rozpoczynającego całość, wymienionego już przeze mnie „Religious Scum” po zamykający album „Despite the Priest” mamy nakurwianie na najwyższych obrotach, chwilami czujecie się jakby otaczało Was grono maniaków ze szlifierkami, piłami mechanicznymi, jakimś innym gównem do cięcia metalu, a efektem tego porąbanego konsylium jest grad iskier i opiłków wdzierających się Wam w każdy otwór. Wściekła, bezpardonowa płyta i – chyba mogę tak powiedzieć – jedna z lepszych płyt thrash metalowych nagranych w XXI wieku w Polsce. Bo zatrzymajcie się na chwilę i pomyślcie – ile to takich stricte bezlitosnych speed/thrashowych hord z naszego kraju możecie wymienić z marszu? Ja niestety coraz mniej. I nagle wjeżdżają oni – kolesie już nie pierwszej młodości i rozdają karty jakby supergrupę stworzył nagle Schmier, Petrozza i Angelripper z ich najlepszych lat. Może i upraszczam, ale ta płyta to istna petarda. Całość uzupełnia natomiast doskonała okładka autorstwa Macieja Kamudy. Czego chcieć więcej?
Na moje ucho niczego. Świetny debiut i nawet jeśli to jednorazowy wybryk tych muzyków – moim zdaniem było warto spróbować. Jestem kupiony w stu procentach.
Ocena: 9/10
2 na 137
2:1,37
21:37