Wydawca: Metal Blade Records
Oj zapowiadało się miodnie. Drugi z braci Gustavsson wjechał na pełnej z własnym projektem, a promujące single dawały nadzieję na godnego następcę legendarnego Nifelheim. To mogła być topka roku. I, cytując klasyka, otóż nie tym razem.
Hellbutcher, to świeży twór na scenie, który pojawił się w 2022 r. z demkiem „Death’s Rider”, a w tym wypluł pełniaka, który miał obwieszczać oficjalny wjazd z buta na pełnej. W składzie, poza samym Perem „Hellbutcherem”, mamy jeszcze muzyków z Bloodbath, Unleashed, Gaahls Wyrd, Mordant. Istna supergrupa.
Muzycznie, jak zapewne się spodziewacie, mamy do czynienia z jadowitym black thrashem podlanym solidna dawką speed metalu. Już otwierający kawałek „The Sword Of Wrath” pięknie prezentuje zawartość pełniaka, z jaką przyjdzie nam obcować. Riffy chłoszczą nieludzko, a perkusja gna, niczym goniony przez Indian dyliżans na Dzikim Zachodzie. Nad wszystkim króluje wokal Hellbutchera, który nadal trzyma bardzo wysoki poziom. Są też solóweczki gitarowe, czyli to, co maniacy kultu stali lubią najbardziej. Śpiewne, melodyjne, ale bez popadania w przesadę albowiem ładnie wkomponowują się w dany utwór. Po wspomniamym Mieczu Gniewu wjeżdża solidne „Perdition” z naprawdę solidną gimnastyką na gryfie, której towarzyszy świetne przejście na bębnach. Następne w kolejce „Violent Destruction” jest chyba najlepszym, co znajdziemy na „Hellbutcher”. Szybkie tempo od początku do końca, podlana dziką wściekłością oraz smagającymi po ryju riffami i mocnymi kopnięciami z buta na twarz na sam koniec. Nieźle radzi sobie również, znane z demka, „Death’s Rider”, w którym słychać aż ryk silnika oraz czuć wiatr we włosach, gdy pędzimy nocą na swoim stalowym rumaku.
O jakości dźwięku chyba nie muszę nic mówić, bo z takiej wytwórni, to nie ma prawa wyjść chłam. Piekłorzeźnik jest dopieszczony, niczym ukochany synek tatusia.
Dobra, napucowałem się powyżej, to pora na to, co mi nie pasuje. Hellbutcher czerpie z dorobku Motörhead, Venom, czy Bathory, ale również z heavymetalowych kapel. I tu tkwi zgrzyt dla mojej persony, bo oczekiwałem mocniejszego jadu, a jest posmarowane solidną dawką heavymetalu, co nie do końca mi pasuje, choć wiem, że spora część z Was będzie mlaskać z ukontentowaniem. Jest za ładnie, za czysto, brakuje mi tej nienawiści albo chociaż więcej wściekłości, jak choćby z przywołanego powyżej „Violent Destruction”. Więcej zła Pany Szwedy.
Najpoważniejszy zarzut wywodzi się jednak z poprzedniego: po kilku odsłuchach wyłania się jasny obraz, że Hellbuchter to kapela, która bardzo nie chce być kalką Nifelheim, ale jednak brzmi, jak Nifelheim, ale podlany dodatkowymi elementami, byle było inaczej. Nie mam jednak wątpliwości, że jeśli Per pociągnie ten projekt, to na następnej płytce będzie już cacy, w końcu mowa o weteranie podziemia, a nie jakimś gołowąsie.
Pomimo powyższych zarzutów „Hellbutcher”, to naprawdę solidny kawał stali. Widzę, to po znajomych, że ten i ów mlaszczą z ukontentowaniem, że pysio i wspaniałe. Ja cmokać nie zamierzam, ale nie będę ukrywał, że słuchało mi się tego przyjemnie i z chęcią nadstawię ucha na dalsze wyziewy. Polecam, będziecie zadowoleni.