Skip to main content

Piątkowy wieczór. Gdańsk. Klub B90. Sporo luda, zimno. Zima, nie kokaina.

Ostatni dla mnie w tym roku koncert otworzył francuski Aluk Todolo. Goście mają za sobą bodaj z 7 pełniaków, a tegoroczny “Lux” robi z tego widziałem w niektórych kręgach zajebistą furorę. Byłem więc bardzo ciekaw, czym ten zespół porywa swych fanboyów. I chyba po części to zrozumiałem już na początku koncertu. Minimalistyczna forma na scenie (żarówka zapalająca się i gasnąca w rytm muzyki to zacny – jakby to kolega Bart powiedział – element występu) i transowość muzyki zapętlająca się na szyi słuchacza niczym krępulec. Niby dwa proste składniki, ale słuchając i oglądając ten występ momentami odnosiłem wrażenie, że oglądam jakiś kryminał wyjęty rodem z lat ‘80, gdzie zepsuty życiem policjant po odhaczeniu kolejnego trupa wcina różnego rodzaju substancje, a świat wokół niego nagle zaczyna nabierać różnych, niekoniecznie kolorowych barw… Dobra kurwa, koloryzuję, ale ta muzyka tak właśnie dla mnie brzmi. I o ile odsłuch Aluk Todolo zaakceptowałbym na fotelu w samotności, tak na koncercie po 20 minutach po prostu zacząłem się strasznie nudzić. Nie, nie jest to żaden zarzut w stronę zespołu, ale dla mnie taka muzyka potrzebuje indywidualnego nastroju, a nie dużego koncertu w piątkowy wieczór… Generalnie Aluk Todolo ma to coś, więc fani psychodelicznego rocka / metalu mogą brać w ciemno.

Po muzycznych proszkach przyszedł czas na Gaahls Wyrd, zespół który wiem, że istnieje, ale nigdy go nie słuchałem, bo to nie moja muzyczna bajka. I po tym koncercie też moją ulubioną bajką nie będzie, ale przyznać muszę jedno. Gaahl to jednak wokalista jest prima sort. I o ile warstwa instrumentalna to przemielony po raz tysięczny typowy norweski black metal zatopiony gdzieś w heavy metalowym rdzeniu, tak wokal Gaahla w tym występie to czyste złoto. Ma koleś warunki do tego, by przyjebać growlem, wydrzeć się do mikrofonu jak obłąkaniec czy zaśpiewać na czysto kolejny werset utworu przykuwając tym samym uwagę słuchacza niczym jakiś hipnotyzer.. I do tego ta jego satanistyczna maniera na scenie… I w zasadzie, gdyby nie Gaahl, ten zespół byłbym kolejną kalką któregoś tam zespołu z Norwegii. Podobało mi się, przyznaję. Czy wrócę? Może w wolnej chwili zapoznam się bardziej.

Na koniec pozostała Furia. Kiedy usłyszałem niemal dwadzieścia lat temu “I krzyk” wiedziałem, że będę ten zespół wielbił do końca (mojego lub jego). I tak minęły już niemal dwie dekady, podczas których Furia wydała lepsze lub słabsze materiały i zagrała lepsze lub gorsze koncerty. Nigdy nie zapomnę sztuki z Lublina z 2010 roku, gdzie na deskach klubu Graffiti Nihil na leżąco odgrywał kawałki z wczesnego repertuaru zespołu (piszę tak, gdyż nie pamiętam dokładnie czy to było z “Martwej Polskiej Jesieni” czy też “Płoń”) czy też (znając z opowieści) odgrywając na XV-leciu Bloodthirst kawałki Darkthrona… To były kurwa koncerty… a teraz? Wszystko podyktowane jest teatrowi, któremu Nihil dał się pochłonąć, co sam przyznał w którymś z wywiadów. Otworzyło to gościa na świat, nie przeczę. Nihil wyszedł w końcu z lasu i stał się bardziej otwarty. I przez to cały ten mistycyzm Furii przepadł bezpowrotnie. 

Na trasie tej zespół wymieszał klasyczne utwory z tymi nowszymi (z naciskiem na te z “Huta Luna”). I byłem bardzo ciekaw, jak starocie wypadną na tle nowości. I tutaj się srogo zawiodłem. Otwieraczem tego wieczoru była już klasyczna dla tego zespołu “Idzie zima” i tutaj pojawiła się pierwsza wtopa. Rozumiem, że utwór został zaaranżowany tak, by pasował do nowego wcielenia zespołu, ale położyć wokalnie ostatni, niemalże kultowy dla fana tekst to już kryminał… I o ile to był początek koncertu, co można było interpretować jako rozgrzewkę dla zespołu, tak kolejny klasyk który pojawił się w setliście pod postacią “Ohydny jestem” został zaorany koncertowo. Ja pierdolę… Panie Michale, po co te teatralne recytacje? Czy nie można było tego wykrzyczeć z tą samą wściekłością, co na epce? Pojechać klasycznie, jak za starych dobrych lat? Im mocniej zacząłem kręcić głową, tym bardziej zespół dawał mi do zrozumienia, że lepiej już chyba nie będzie. “Krew w kolorze bursztynu” zabrzmiała ni jak, “Zwykłe czary wieją” tak sobie a w “Na koń!” można było odnieść wrażenie, że został sam jeździec, a koń spierdolił fedrować w kopalni… 

Kolejny na składzie pojawił się – po raz pierwszy odegrany na scenie – “Wyjcie psy”, który ma chyba najlepszą i najzimniejszą solówkę w całej twórczości zespołu (około 5 minuty jakby kto pytał) i mocno czekałem na ten utwór. I o ile początek zabrzmiał naprawdę bardzo dobrze, tak wspomniana solówka zginęła mi gdzieś w dźwięku pozostałych gitar tracąc przy tym swoją moc… Dlaczego, kurwa dlaczego…?!! Koncert można by powiedzieć został zaorany już doszczętnie. I nie pomogły już tutaj naprawdę dobre koncertowo “Maska masce” czy też “Swawola niewola”, które zostały odegrane jakby bez przekonania… Na szczęście całość uratował nieco kawałek “Płoń”, którego tekst Nihil wykrzyczał tak, jak należy kładąc nacisk na końcowy werset… “po prostu kurwa płoń” zabrzmiało jak należy…

Reasumując. Patrząc na kajet był to mój dziesiąty koncert Furii. Każdy miał lepsze i gorsze momenty, ale ten dziesiąty okazał się najsłabszym z dotychczasowych. Zespół chciał, ale jednak mu nie wyszło. Mieszanie starych numerów z nowymi w tym momencie po prostu nie pasuje, bo to jednak dwie różne rzeczywistości, których tego wieczoru zespołowi niestety nie udało się połączyć. Szkoda, może innym razem.

Łysy
891 tekstów

Grafoman. Fan śmierć, jak i czarciego metalu, którego słucha od komunii...

Skomentuj