Sześć lat to sporo, ale tyle właśnie, jak sobie uświadomiłem, minęło od ostatniego koncertu Diocletian w naszym katolandzie. I w zasadzie kiedy tylko pojawiła się informacja, że nowozelandzkie commando znowuż ma wjechać na nasze ziemie w ramach Subjugation Before Annihilation Tour szybko zaklepałem wolne w robocie i zakupiłem bilet.
Jazda z północy kraju do macierzy nie była jakaś wybitnie długa. Mimo slalomu po budowie krajowej S7 i kilku świateł pojawiliśmy się z Wojtusiem i Infernal Impressions w Warszawie niemal dwie godziny przed rozpoczęciem koncertu. Mogłem więc na spokojnie zapełnić pusty bebech całkiem dobrą pizzą i jednym, alkoholowym piwem tego dnia.
Tuż przed godziną 19 pojawiliśmy się przed samym klubem, gdzie zaczęło pojawiać się coraz więcej ludzi, a i parę znajomych mord też się trafiło. W zasadzie to jest zajebiste w tego typu spędach, że jadąc na taką sztukę w zasadzie wiesz, że możesz spodziewać się tego samego zestawu ludzi, jak na każdej innej ekstremalnej sztuce (czy to ze Szczecina, Wrocławia, Poznania czy też z Katowic czy okolic)…
Sama Odessa to całkiem spoko klub na tego typu spędy. Łatwy dostęp do baru, ogródek (nie można było wychodzić podczas koncertu poza teren klubu), kible, szatnia… Niczego innego więcej nie potrzeba. No i samo miejsce (blisko do dworca Zachodniego) to istotny plus w powrocie np. pociągiem…ale mniejsza o to.
Jako pierwszy na scenie punktualnie o 20 pojawił się czeski Altars Ablaze. Nie znam tego hordu, nigdy go nie słyszałem i zapewne też do niego nie powrócę. Gdybym był na poziomie promila (tudzież dwóch) alkoholu we krwi może i bym wytrzymał dłużej niż trzy kawałki. Ot, taki black metal dla plebsu, który chodząc na koncerty raz na jakiś czas wchłonie go od ręki. Niby tam jakieś momenty były, niby wokalista coś tam chciał pokazać, ale generalnie rzecz biorąc Altars Ablaze mnie nie porwał (choć w tym miejscu składam pokłony dla bębniarza – który klepie blachy również w Cult Of Fire – bo ten wykonał naprawdę zajebistą robotę, szacun). Czesi, jako rozgrzewacz dla podpitych metaluchów, może i ujdą, ale by od razu kupować dyskografie to już nie koniecznie.
Podczas występu jak i po występie Czechów klub zaczął nabijać się coraz mocniej. Przybył i nawet sam król Mariusz P., którego osobiście widziałem chyba z 5 czy 6 lat temu na Brutal Assault. Jak go widziałem stojącego, tak po parunastu chwilach widziałem upadłego. Okazało się bowiem, że Mariusz nie chciał być gorszy od reszty zebranych i opierdolił pół – a może i nawet zero siedem – litra czystej prosto z gwinta. Cóż, wiek zrobił swoje i organizm Mariusza nie wytrzymał. Wpierw więc przyjechała straż miejska, a następnie pogotowie, które to Mariusza zabrało z pod klubu prawdopodobnie prosto na SOR. Cóż… metal to wojna skurwysyny, a nie eciepecie…
Jako drugi na scenie pojawił się Venefices. I tutaj byłem już ciekawy jak cholera, bo w zasadzie to był mój pierwszy raz z muzyką tego zespołu. Tak, dobrze czytacie. Totalnie olałem obie demówki, tak samo jak ich pierwszy koncert, który zagrali na Black Danzig w ubiegłym roku. Czemu? Sam nie wiem, ale wiem że to był totalny błąd ale i zajebiste zaskoczenie, bo jak najlepiej sprawdzić dany hord? Oczywiście na żywo, a na żywo Venefices po prostu dewastuje. Totalna miazga czaszki, która wjechała praktycznie od pierwszego rifu i trzymała do samego końca. Czuć było ten charakterystyczny, bestialski feeling, który epatował podczas tego setu. Czuć było zgniliznę i ciężar płyty nagrobnej, który rozpraszał się z każdą minutą po sali klubu. Niby to kontynuacja Bestial Raids (nie zabrakło “Unholy Spirit Diabolos” a jakże!), posypana prochami Cultes Des Ghoules, ale zdecydowanie inna… bardziej nienawistna i jadowita, niż wspomniani poprzednicy. Wtedy też zaczął robić się pod sceną niezły kocioł, który skutecznie wciągał raz po raz kolejne osoby do środka fundując im co rusz kolejne siniaki…
Tuż po Venefices udało się zrobić parę bezalkoholowych, a i kilka istotnych i nieistotnych tematów z ludźmi poruszyć. Scena jak i fani dostarczają mi naprawdę dużo rozrywki, a patrząc na niektóre konfiguracje towarzyskie łapię się za głowę…
Ciut przed 22 na scenie pojawił się Diocletian. Kurwa, sześć jebanych lat to naprawdę długo – tak sobie teraz myślę – i w zasadzie po tych sześciu latach na szczęście nic się nie zmieniło. Nowozelandczycy są naprawdę w wyśmienitej formie, a set tego wieczoru był tego zajebistym dowodem. Co rusz padał cios za ciosem i blast za blastem, choć z początku gitarzysta stracił strunę, a i przez chwilę miałem wrażenie, że dźwiękowiec nie wyrabiał z kręceniem gałek na blacie. Mimo to, z minuty na minutę ciśnienie rosło, a z gardziela Rigela Walshe sączyły się kolejne wersety nienawiści do podludzkiego gatunku. Ogólnie, otrzymaliśmy przekrojowy zestaw hitów, gdzie nie mogło zabraknąć strzałów z “Doom Cult” czy też “Amongst the Flames of a Bvrning God” a i nawet z nadchodzącego “Inexorable Nexus” (które można było przedpremierowo przytulić w formie winyla)… Ogólnie przeszło pięćdziesięciominutowy set Diocletian odegrał na pełnej intensywności raz po raz zgniatając czaszki i łamiąc co rusz kolejne kości. Niesamowicie naoliwiona jest ta maszyna zagłady. Praktycznie podczas tego występu nie dało się odczuć zadyszki ze strony zespołu, a miejscami wręcz wydało się, że rozpędza się jeszcze bardziej, tak jakby jego energia rosła, by na końcu eskalować totalną, soniczną zagładą… Miód i rozpierdol w jednym!
Gdzieś pod koniec koncertu w nagłym pośpiechu wyniesiono kolesia, który podczas wojennych harców w kotle dostał takiego strzała, że upadając przyjebał głową o posadzkę. Na szczęście odzyskał przytomność i sprawność, ale z tego co widziałem, bez interwencji pogotowia się nie obyło.
Jak było więc było tego wieczoru? Koncert totalnie w piździcho. Towarzysko i zespołowo klasa (pomijając Altars Ablaze). Szkoda, że powtórki w Gdańsku nie będzie, ale co się odwlecze…