Z rzeczy dziwnych: wpisałem w wyszukiwarkę fejsbukową nazwę tego zespołu i wyskoczył mi komunikat, że „wyszukiwany termin jest niekiedy powiązany ze sprzedażą narkotyków, która jest zakazana na Facebook’u”. Jak myślicie, co wpisałem?
Ano wpisałem hasło Datûra, bo to nimi dziś się zajmiemy. Czas najwyższy, bowiem album ten mam w swojej kolekcji już pewnie z dwa miesiące, a samą muzykę znam jeszcze dłużej. Ale po prostu mi zeszło, a głównym powodem tego stanu rzeczy jest muzyka, jaką para się ten polski band. Na „Obsidian” znajdziecie muzykę bardzo bardzo niejednoznaczną, wymykającą się uproszczeniom, łatkom i szufladkom. Do tego naprawdę ciekawą, pod warunkiem że nie zamykacie się na niemetalowe dźwięki.
A może one są metalowe, tylko trochę inaczej? Snujące się i zarazem efemeryczne – wychodzące z post metalu, przewijające się przez doom’owe klimaty, po dark folkowe dźwięki. Wszystko jest ze sobą ściśle splecione i płynie tak, że nie daje się wyznaczyć jednoznacznych granic, co do tego w jakim aktualnie gatunku Datûra się porusza. A do tego jest wprost naszpikowane emocjami, które moim zdaniem są tutaj pierwszoplanowe. Bo „Obsidian” emanuje nimi cały czas, bez znaczenia natomiast jest czy w danym momencie słyszymy więcej sludge’u, mrocznego folka czy jeszcze jakiejś innej projekcji. Datûra potrafi w człowieku trącić jakąś delikatną strunę, przez co słuchacz skupia się w całości na ich muzyce. Zdecydowanie pozytywny wpływ na to ma też wokal Mai. Dziewczyna fantastycznie opowiada nam swoje historie. Jest zdecydowanie bardzo mocnym punktem twórczości Datûra. Jednak byłbym niesprawiedliwym, gdybym powiedział, że to ona napędza ten zespół. Słuchając „Obsidian” mam wrażenie, że ten zespół jest jednym organizmem. Jak drzewo, oddycha jednymi płucami, kołysze się, ma te same korzenie i po prostu wspaniale się obcuje w tym towarzystwie.
Dodatkowo olbrzymi plus za wydanie tej płyty. „Obsidian” został wypuszczony sumptem zespołu, ale takiego wydania to nie powstydziłby się żaden majors. Wizualna strona tego albumu jest ściśle powiązana z jej muzyczną stroną. Każdy utwór to jedna strona, przechodząc między poszczególnymi kawałkami i przewracając przy tym kartki bookletu czujecie się jak w najprawdziwszej muzycznej podróży.
Co ciekawe – tak naprawdę Datûra nie gra muzyki, która jakoś nadzwyczaj leży w kręgu moich zainteresowań. A jednak się im udało przykuć moją uwagę i zmuszać mnie do kolejnych powrotów, by odkrywać coraz to nowsze pokłady ukryte na „Obsidian”. Zdecydowanie zachęcam do tego również Was, drodzy czytelnicy.