Nie wiem jak u Was, ale u mnie głód koncertów stał się niesamowity. No w życiu nie pomyślałbym, że ta popierdolona sytuacja przewróci trochę metalową scenę do góry nogami. Oczywiście każdy stał się ekspertem od pandemii (nie tylko tych czeskich death metalowców of corpse), ale tak naprawdę to gówno człowiek wiedział, co będzie. Więc jak tylko można było organizować cokolwiek to jakaś tam iskierka nadziei rozbłysła.
Pierwszy rzucił kamień Michał z Black Silesia Prodcutions i ogłosił czterokoncertową inicjatywę Black Plague. Jakoś z pierwszą mi nie pykło, ale już co do drugiej stwierdziliśmy z Pathologistem zgodnie, że należy się wybrać, szczególnie że wśród kapel miała być i reprezentacja Rzeszowa w postaci Haunted Cenotpah. No to wszystko ustalone i w drogę.
Oczywiście nie mogło być za różowo, problemy od rana. Pathologist przegapił autobus ale jakoś zdążył na Flixa, który miał nas zawieźć ku przygodzie. Jako, że przygoda o suchym pysku to lipa, odpowiednio zaopatrzyliśmy się do jazdy. Po drodze jak na złość na A4 wypadki, korki, kurwa, brakowało jeszcze jakiejś krucjaty różańcowej. Ziemię katowicką ucałowaliśmy z lekkim poślizgiem, ale że w głowie już szumiało, wzięliśmy ten fakt na klaty. Potem szybka podróż uberem do klubu P23 i oto jesteśmy. Niestety, jak wspominałem, sytuacja porąbana z lekka, to i koncert zaczął się dość wcześnie jak na takie spędy, a wszystko po to, by szybciej się skończył. Jeszcze na wejściu wypełniliśmy oświadczenie, żeśmy zdrowe chłopy są, a jakby co to gdzie nas znaleźć, zamachaliśmy maseczkami i rura pod scenę.
Efektem tego widzieliśmy dwa ostatnie numery Haunted Cenotpah i nic ponadto. Mnie się ta muzyka podoba, nawet pomijając #kolesiostwo. Jeśli ktoś jeszcze nie miał styczności, a wiem, że kilka osób się uchowało – kwartet z Rzeszowa porusza się w konwencji doom/death metalu, który można by przyrównać do Cianide, Winter czy Asphyx. Jest w chuj ciężko, w chuj wolno, ale i przyspieszają często w morderczy sposób. Świetnie się tego słucha i równie dobrze się ogląda. Niestety co do samego koncertu niewiele więcej tym razem napiszę, bo po prostu nie zdążyliśmy i to nie ze swojej winy. Ale osoby postronne sobie chwaliły, więc rekomendacja jak najbardziej aktualna.
Po koncercie Rzeszowian była chwila na rekonensans merchu i piwka, coś tam więc wpadło do plecaczka, coś do gardełka. Pogaduszki z ludźmi dawno nie widzianymi, z ludźmi widzianymi po raz pierwszy, a dotąd znanymi tylko z wirtualnej rzeczywistości i tak dalej. To jeszcze słów kilka o klubie – okolica kojarzy mi się z krakowskiem Zet Pe Te, postindustrialne budynki i tak dalej. A koncert miał miejsce na zewnątrz oczywiście, ale fajnie to zostało rozwiązane – klub zaopatrzył się bowiem w scenę, do tego z dość sporym zadaszeniem. Że było ono dobrym rozwiązaniem udowodniono podczas koncertu Devilpriest, gdyż nad Katowicami urwała się chmura czy coś. W każdym razie jak z nieba jebnęło deszczem to już tak napierdalało, więc trzeba się było pochować gdzie się dało.
A co do Devilpriest – widziałem ich już chyba drugi raz. Kapela złożona z muzyków Anima Damnata oraz obecnego gitarzysty Impreator, więc już ich backup mówi sam za siebie. Jednak muzycznie to była inna bajka – black metal wymieszany dość mocno z death metalem, utrzymany w bardzo oldschoolowym stylu. Podoba mi się ta muzyka, pomimo tego, że na początku nie mogłem się do ich debiutu przekonać – poczułem w końcu to diablestwo, o którym tyle się mówiło, a którego z początku nie mogłem wyłapać. Po koncercie na Black Plague II oświadczam: u Devilpriest stwierdzono duże stężenie Diobła.
Nie ukrywam, że Temple Desecration było również impulsem, dla którego chciałem się wybrać do Katowic tej lipcowej niedzieli, bo dotychczas nie było mi dane ich zobaczyć na żywo. No i właśnie jako przedostatnia kapela tego wieczoru wystąpili tyscy black/death metalowcy. Intensywność ich muzyki z płyt mnie poraża ilekroć je odtworzę, liczyłem że tak samo będzie w wykonaniu na żywca. Podczas ich koncertu wciąż jeszcze lało, ale już nie tak jak kilka chwil wcześniej. Jeśli określiłbym ich mianem kopistów Ross Bay Cultu mocno bym chłopaków skrzywdził. Gęsty, siarczysty black/death metal rażący słuchaczy ściśniętych pod sceną – robiło to wrażenie. Co prawda, bardziej bym ich widział w małym śmierdzącym klubie, ale co tam – tak też było dobrze.
Nad Katowicami już powoli zmierzchało, gdy scenę objęło Deus Mortem. Zespół bez słabego wydawnictwa czy nawet bez dobrego – co materiał to cios na twarz słuchacza i kamień w łeb żyda na krzyżu. Deszcz wciąż nie ustawał, wręcz miało się wrażenie, że wraz z black metalową pożogą wzrastał. A może to było tylko takie złudzenie? Nie wiem. O ile jednak przy wcześniejszych kapelach deszcz był co najwyżej przeszkadzajką, o tyle podczas gigu Deus Mortem można go było śmiało wziąć za element koncertu – na scenie nawałnica, na ciemniejącym niebie tak samo. Deus Mortem na żywo natomiast jest bezlitosne. Nie wiem jak on to robi, ale na scenie Necrosodom ma cholerną charyzmę, reszta kapeli też mu nie ustępuje. Cieszy mnie więc zbliżająca się trasa wraz z Bloodthirst – będzie okazja do ponownego spotkania oko w oko ze złem.
Całość skończyła się o równej 22:00. Cóż, takie wymogi, nie poradzisz. Jako że dyliżans do Rzeszowa odjeżdżał dopiero o 1 w nocy, po pożegnaniach i zbiciu na odchodne piąteczek, udaliśmy się z Pathologistem, pewnym, acz chwiejnym krokiem ku centrum, aby opierdolić tradycyjną McFurię i łyknąć jakiegoś piwa, nawet z wódeczką jak się da. Coś koło 5 nad ranem byliśmy w Rzeszowie, a następnie obydwaj stawiliśmy się grzecznie w swoich zakładach pracy już o godzinie 8:00. Satanizm na całego.