Wydawca: Prophecy Productions
Oto i mamy do czynienia z kolejnym powrotem, moim zdaniem totalnie niespodziewanym. Ale co ja tam wiem. Fakt jest taki, że ich poprzedni album recenzowałem osobiści. Siedemnaście lat temu. Sam jestem pod wrażeniem.
Mowa o Trelldom. Tak, tym Trelldom. Który to nagrał trzy fantastyczne, purystyczno black metalowe płyty (no, z lekkimi folkowymi naleciałościami). Więc jeśli katowaliście te albumy, to mam dla Was niespodziankę – nowa płyta, zatytułowana „…By the Shadows…” to jest coś zgoła innego. Dostajemy tutaj siedem kompozycji które balansują pomiędzy różnymi, naprawdę różnymi stylami, a black metal jest tutaj tylko jednym z nich. I nie wydaje mi się, żeby był najistotniejszym. Po naprawdę sporej liczbie sesji odsłuchowych nie potrafię wskazać wiodącego stylu na czwartej płycie Trelldom. Dzieje się tutaj naprawdę dużo. Ponury rock przeplata się z noir jazzem, dziwną elektroniką podbija się folkowe momenty, a w nieliczne black metalowe mięsko wbija się kolorowe i psychodeliczne (a zarazem smutne i ponure) przyprawy orientalne. Tu coś dysonuje, tam coś grzechocze, a w innym fragmencie szeleści, tu wyje, tam piszczy…
Brzmi jak coś niestrawnego? Moim zdaniem absolutnie nie. Coś, co dla jednych będzie pretensjonalnym gównem, dla mnie jest odważnym szukaniem innych dźwięków i wplatanie ich do skostniałej black metalowej skorupy. Przyznam, że cholernie wciąga mnie ta muzyka. Słucham takiego singlowego „Between the Worlds” i czuję jak ta muzyka mnie zasysa. Powolna, ponura i czarno-szara magma powoli przetacza się i próbuje przykryć mnie całego, przy akompaniamencie rozedrganego saksofonu, ale też zwodniczego, cichego głosu Gaahla. To chyba mój ulubiony album z tego krążka. Choć inne nie odstają od niego pod względem jakości. Mogą natomiast nieść ze sobą inne emocje, które trącają inną wrażliwość słuchacza. Bardzo odpowiada mi takie podejście do sprawy.
Każdy utwór jest tutaj jak osobny obraz czy fotografia. Emanuje inną energią, innymi barwami. Nie ukrywam, że najbardziej podchodzą mi te, w których metalowy pierwiastek wiedzie prym, jednak nie potrafię wskazać kompozycji niepotrzebnej. Czterdziestominutowy „…by the Shadows…” jest albumem wielce niepokojącym, takim który trzyma słuchacza w niepewności – co stanie się za chwilę, jak rozwinie się akcja. Czy emocje opadną czy może jeszcze bardziej się zagęszczą? Może przesadzę, ale granie w ten sposób na emocjach osoby po drugiej stronie głośnika można chyba nazwać sztuką. Czy dobrą, czy złą – to pewnie każdy ze słuchaczy sam osądzi. Ja zdecydowanie przychylam się do tego, by nazwać najnowszy krążek Trelldom sztuką dobrą, ale też niełatwą. Cholernie złożoną i nie przeczę – na pewno na początku odrzucającą. Ja cały czas się przez nią przegryzam i zdążyłem się z tym krążkiem już polubić. Kwestia tylko czy przy dalszym poznawaniu najnowszej propozycji Trelldom polubię się jeszcze bardziej, czy może w którymś momencie zacznie się awersja?
A może w tym wyobcowaniu jest metoda? Przecież Trelldom mogło nagrać kolejną, typowo black metalową płytę, na pewno wiele osób by się nią zachwyciło. A tak – przychodzą z albumem trudnym w odbiorze, jakby specjalnie chcieli zrobić badania przesiewowe słuchaczy. Duża część, pragnąca po prostu czarnego metalu zapewne odstawi ten album po pierwszym przesłuchaniu. Inni pewnie zapragną poznać go bardziej. Moim zdaniem danie mu szansy jest dobrym wyjściem – inna kwestia, ilu z czytelników i słuchaczy z tego skorzysta.
http://www.prophecy.de/
Fajnie że doceniasz „odważne szukanie innych dźwięków i wplatanie ich do skostniałej Black metalowej skorupy”. Takie rzeczy robili też w latach 90 Cradle of Filth, też pewnie doceniasz? A nie, zapomniałem że w polskim metalu obowiązują podwójne standardy i jak czegoś wypada i należy nie lubić, to metaluch bezrefleksyjnie tak będzie robić. Na marginesie polecam wczesne płyty Korn – też niegdyś odważnie szukali innych dźwięków i wplątali je do skostniałej metalowej skorupy, a ty przecież lubisz takie odważne zespoły, czyż nie?