Wydawca: Out of the Dungeon
Nie spodziewałem się, że przypadnie mi zaszczyt recenzowania nowego Selbstmord, ale oto jesteśmy. Po wysłuchiwaniu od rzeszy (hehe) znajomych, jaki to jest super album, że pozamiatane, że można zamykać rankingi, to liczyłem na prawdziwie bezlitosną nawałnicę nienawiści.
Trochę się przeliczyłem.
„WarSign”, to piąty pełniak świdnickiego Selbstmord, na którego przyszło nam czekać sporo, bo aż sześć lat. Swego czasu całkiem często gościł na moich słuchawkach, choć nie określiłbym siebie jakimś zatwardziałym ultrasem. Dlatego też biorąc się na bary z WojnoZnakiem nie odsłuchałem żadnego z poprzednich dokonań hordu, chcąc mieć całkowicie świeże podejście. I taką postawę Wam polecam, bo ja niestety, dałem się ponieść ekscytacji znajomków, w efekcie czego moje oczekiwania były wysokie, niczym Śnieżka w Karkonoszach. Tymczasem objawienia nie było, za to dostałem kawał solidnego, jadowitego black metalu.
Tym, co się rzuca w uszy, to riffy oraz perka. One dźwigają na barkach cały album i robią to wyśmienicie. Już otwierający płytę tytułowy „WarSign” zasypuje słuchacza solidną chłostą gitar, które kreują doskonale zimny klimat. Nie ma tu miejsca na porywającą melodykę, czy rozbudowane pasaże solówek. Jest surowość, która jednak przez cały czas trwania albumu nie nasuwa mi klimatu wojny, czy bezpośredniego stosowania przemocy, a raczej bezlitosną zamieć w górach, od której natychmiast nabawicie się odmrożeń. Weźmy choćby te kapitalne partie w „Raised in the Dark”, które wespół z perkusją sprawiają, że nóżka sama chodzi, a człowiek odruchowo sięga po bluzę po takiej porcji zimna. Podobnież w ostatnim „ Scream of the Antichrist”, w którym też wjeżdżają nienachalne klawisze, UH! Im dłużej słuchałem płyty, tym bardziej przemawiała do mnie warstwa instrumentalna, w której potencjał i siła aż kipią. Grzechem ciężkim byłoby nie wspomnieć o kapitalnym, czysto instrumentalnym „After the Battle”. Prosty, akustyczny z kroczącą perkusją oraz krakaniem padlinożerców nad głową. Wgniotło mnie w ziemię.
Są też wady. Główną jest wokal. No ja pierdolę, o ile w pierwszym kawałku jeszcze jakoś to wszystko się fajnie spina karmiąc uszy surowizną, o tyle im dalej, tym gorzej. W takim „Armored Beasts” oraz „No Empathy, No Mercy, Pure Hatred” dosłownie omszałem z zażenowania. Taka piękna porcja drutu żyletkowego w muzyce, a wokalizy przypominają mi charczenie starego alkoholika, który ojebał właśnie trzecią flaszkę i przypomniał sobie, że trzeba czynić kult zła. We wspomnianym wcześniej, ostatnim kawałku, wraca to jakoś do formy, ale tylko jakoś. Szkoda, bo tak mogłoby być naprawdę super, a jest tylko dobrze. Weźcie chłopy następnym razem gardłowego z takiego Extermination Alchemist, to porcja przemocy będzie taka, że zesrają się aż w Gazecie Wyborczej, że polskie podziemie nawołuje do ludobójstwa. Do łyżki dziegciu dołożę fakt, że całokształt płyty mógł zionąć bardziej gniewem. Jest dobrze, jest surowo, ale czuć, że trochę więcej i byłoby idealnie, ale to już tylko moje spostrzeżenie.
Selbstmord nagrał solidny, nienawistny album spod znaku surowego kultu diabła. Muzycznie wybornie, ale ten chloro wokal mocno zaniża notę. Aha i nie stwierdziłem tu jakichś straszliwych, ekstremistycznych treści w tekstach, choć, cytując klasyka „zawżdy znajdzie przyczynę, kto zdobyczy pragnie”. Wiem, że wielbicieli zarówno austriackiej sztuki malarskiej, jak i trzech strzałek (znaku, wiadomo czego) nie przekonam, ale cała reszta może spokojnie sięgnąć po „Warsign”, jeśli szukacie godnej porcji surowizny. Polecam.
Ocena 7/10
- WarSign
- Devil Mountains
- Raised in the Dark
- Armored Beasts
- No Empathy, No Mercy, Pure Hate
- After the Battle
- Scream of the Antichrist
na taki wokal pracuje sie latami;)
Album fajny, szkoda, ze taki krotki.