Wydawca: Vatican Records
Jeśli dostaję promówkę od wytwórni noszącej nazwę Vatican Records to jakżeby inaczej mógł postąpić, jak nie zassać, odsłuchać i zrecenzować? W przypadku Hail Darkness jestem skłonny dodać jeszcze jeden czasownik: zachwycić się.
Serio, debiutancki album trio z gorącej Arizony, to doprawy świetna rzecz dla wszystkich maniaków retro occult rocka. Ja sam bardzo lubię, choć maniakiem bym się nie nazwał. Jednakże słuchając „Death Divine” mam wrażenie, że muzycy tej kapeli są wnuczkami i wnukami osób siejących ferment w latach sześćdziesiątych, których to rodzice zostali spłodzeni w czasie rewolucji dzieci kwiatów. Metryk nie widziałem, z wyglądu mogłoby tak być. I przede wszystkim z muzyki.
Hail Darkness łączy w sobie bowiem ciężar Black Sabbath z vibem debiutanckiej płyty Coven, odlotami Jefferson Airplane… no i okultyzmem. Bardzo podoba mi się to co tutaj słyszę. Podoba mi się klimat tego albumu – jakbyście zażyli LSD podczas czarnej mszy w San Fransisco pod koniec lat sześćdziesiątych. Podoba mi się gęsty fuzz – jak odgłos grzebienia jeżdżącego w górę i w dół diablej sierści. Podoba mi się w końcu cały image tego zespołu, żywcem wyjęty sprzed sześćdziesięciu lat. No i podoba mi się pani Jez Carter, o świetnym głosie i urodzie aniołka Charliego (ale Mansona). Jak więc widzicie, Hail Darkness ma wiele plusów, a czy ma jakieś minusy? Pewnie by się znalazły jakieś, ale po co ich szukać, skoro „Death Divine” siada wspaniale? Oczywiście, sporo jest podobnych im grup rekonstrukcyjnych, ale tak się jakoś składa, że ja większość z nich lubię. Nieważne, czy jest to Jex Thoth, czy Seremonia, czy Amon Acid – jeśli tylko potrafią umieścić w swojej muzyce ten pierwiastek przez który waham się, czy dana płyta została nagrana w 2020 roku czy pół wieku wcześniej – ja to kupuję.
Hail Darkness imituje to doskonale i wcale nie mam im tego za złe. Debiut Hail Darkness spełnia ten warunek, każdy z numerów z osobna oraz wszystkie razem wzięte – również. Płyta brzmi cudownie, riffy wrzynają się Wam w pamięć, a słuchając „Death Divine” z zamkniętymi oczami dajecie się ponieść opowieści, która swój początek ma gdzieś tam, dawno temu.