Skip to main content

Wydawca: Selfmadegod Records

Niedawno słuchałem sobie znowu ostatniego pełniaka Traumy i nie sądziłem, że zobaczę jeszcze jakieś rękodzieło Mariusza Lewandowskiego zdobiące dowolny nowy album. Podobnie też nie spodziewałem się, że nagle wskoczy mi promówka z nowym materiałem Deivosa, więc wpadły mi dwie niespodzianki w jednym. Po donośnym „O kurwa, ale zajebiście!” pozostało mi już tylko wcisnąć „play”.  

Deivosa odpalam od dawien dawna, począwszy od „jedynki” z 2006 wydanej jeszcze u Kmiołka i za każdym razem, gdy wpada coś od nich, to ryj mi się cieszy. Fajno, że kapela dalej istnieje, że wjechała z siódmym już albumem (premiera 18.10) i że to po prostu dalej stary, dobry Deivos. Nie ma tu żadnej rewolucji, jest za to ewolucja tego znanego, szlifowanego od dawna stylu. Od razu słychać, że to oni i trudno ich z kimkolwiek pomylić. Jest szybko, gęsto, z całą paletą sprawdzonych patentów, ale miejscami nawet zaskakująco, bo pojawiło się tu trochę świeżych pomysłów, a swoje pewnie zrobiła też ta pięcioletnia przerwa, bo okazuje się, że aż tyle minęło już od premiery „Casus Belli”. Angelfuck dalej sieje zniszczenie swoim potężnym wokalem, Wizun szybko i precyzyjnie okłada swój zestaw, a gitarzyści napierdalają riffami z lewa i z prawa, podlewając to wszystko szalonymi solówkami. Podobają mnie się i te małe, dwuminutowe strzały, jak i te większe, pięciominutowe bomby. No i tak, oczywiście że jest cowbell. 

Dla mnie to dobra płyta, ale ja jestem łasy na takie rzeczy i swoje też pewnie odgrywa tu wieloletnia sympatia do tej kapeli. I to dobra płyta tak ogólnie, w polskim death metalu, nie że w jakimś wąskim przeglądzie „Top 10 płyt z Lublina 2024”. Selfmadegod Records dołożyło do swojego potężnego katalogu kolejnego buldożera, a pożeracze metalu śmierci mogą tu solidnie napełnić brzuszek.

https://www.facebook.com/Selfmadegod

Pleban
86 tekstów

Skomentuj