Brutalna zabawa zaczęło się już w piątek o 3:30 kiedy trzeba to było podnieść się z wyra, spakować mandżur, posadzić dupsko w samochodzie i ruszyć ku Byczynie. Nie powiem, droga choć sprawnie szła, to pogoda nie zwiastowała niczego dobrego. Od samego Gdańska aż po sam cholerny Sieradz deszcz napierdalał jak katiusza pod Kijowem. Od razu przypomniała mi się jedna z edycji Under The Black Sun, gdzie deszcz padał od początku do zakończenia festu. Na szczęście opolskie, to nie pomorskie i żarówa wygrała z deszczem. Krótka przebierka, uzupełnienia bebzona piwem i żarłem i można było ruszyć na pierwsze koncerty. Swoją konkluzję na temat całości pozostawię więc na koniec. Tymczasem pierwszym zespołem, a zarazem otwieraczem całego festu stał się niemiecki Hadopylegial Hadopelagyal.

Cholernie polubiłem ten hord przy okazji splitu z Thorybos, dlatego byłem tym bardziej ciekaw jak ta muzyka obroni się na żywo. I kurwa, stwierdzam, że to była czysta rozpierdolka. Za pomocą jednej gitary i bębnów można zrobić taki soniczny hałas, że ja cię nie mogę. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że dziewucha odpowiedzialna za gitarę i wokale ma taki głos, że nie jednego ochlejusa-wokalistę kładzie już na samym starcie. Żar (i piwo) lał się z nieba, a zimny blaczur oblewał publikę swym chłodem. Zajebista rzecz widzieć ten zespół na żywo, a studyjnie to już w ogóle klasa sama w sobie.
Kolejny na scenie zjawił się Bombardier. Dobra, ściemniać nie będę. Nie słuchałem, nie interesowałem się, ale to co zobaczyłem, zadowoliło mnie jako fana muzyki ekstremalnej. Pierwszy występ pochodzącego z Bośni i Hercegowiny bandu poza granicami kraju i do tego w naszej pięknej, miodem i mlekiem płynącej, krainie. Czułem się miejscami jakbym był na jakiejś zabawie, gdzie wujek Staszek robi za wodzireja, kapela gra do wódeczki, a cała sala przy tym świetnie się bawi. Czaicie ten klimat? Tak właśnie się czułem na tym koncercie. I nie jest to bynajmniej negatywne odczucie. Ktoś, pewnie i tak się do tego przypierdoli, ale kolesie zagrali tak zajebiście, że chętnie bym jeszcze raz w takiej biesiadzie uczestniczył. Zajebisty speed/thrash, przy którym nóżka sama chodzi, a i włochaci metalowcy mogą sobie pomachać banią. Dobrze się piło przy tym zespole, a i nie jeden wylądował zapewne na glebie podczas tego koncertu będąc w kotle.

Następny w kolejce Doombringer po raz ostatni dobrze widziałem przy okazji koncertu Mgły i Revenge w Gdańsku jakieś 3 lata temu. Szmat czasu, ale stwierdzam, że ten zespół zachowuje odpowiedni poziom i nie inaczej było tego samego dnia. Z resztą, Medium Mortem to zajebisty wokalista, przez co muzyka Doombringer nabiera pewnego rodzaju mistycyzmu. Poleciało “Seven Evil Spirits” więc moja morda się ucieszyła. Dobra sztuka choć ukrop dawał się we znaki, nie tylko zespołowi.
Omen, niestety pamiętam jak przez mgłę, bo byłem już nieźle porobiony, aczkolwiek muszę przyznać,że twórcy “Warning of Danger” stanęli na wysokości zadania. Niemal 40 lat na scenie, a Kenny Powell nadal jedzie do przodu, jakby przed chwilą narodził. Fajny heavy/power. Desaster zniszczył, to chyba oczywiste, ale wolałbym jednak zobaczyć ten zespół klubowo. Jak chociażby na drugiej edycji pięć lat temu w Gliwicach. Tam to dopiero był rozpierdol… Nie mniej, narzekać nie ma co. Niemiecki black/thrash… czego więcej chcieć?

Po Desaster według planu miał grać Destroyer 666, ale ze względu na problemy z transportem gitarzysty z Frankfurtu nad Menem do Polszy, na to miejsce wpadł Death Worship. I przyznam szczerze, że to było najlepsze, co mogło mnie spotkać, bo po Exciter niestety opadłem już sił. No ale, wracając do Kanadyjczyków. War black metal. Pierdolona piwnica, przemoc sceniczna, gruby na gitarze i woksach. Pasy z nabojami, kaptury… no i czego więcej chcieć od takiej muzyki? Czysty, muzyczny wpierdol. Wojna i zagłada. Można by było się przyczepić do wokalów, które to miejscami faktycznie mogły kuleć, ale do chuja… Dźwiękowa zagłada w tym wszystkim była najlepsza, a i publika też była oczarowana samym występem. Jeden z najmocniejszych występów tej edycji. Bezapelacyjnie.
Exciter mocno mnie ekscytował, choć to nigdy nie była moja liga w której mógłbym coś ciekawego dla siebie znaleźć. Po mimo tego wyszedłem z założenia, że ten zespół trzeba zobaczyć na żywo i nie pożałowałem. Dan Beehler mimo sześćdziesiątki na karku pokazał, że jednoczesna gra na perkusji i śpiewanie to dla niego buła z masłem… Pełen energii koncert, który nie jednego młokosa mógłby nauczyć grania. Teraz czaję, dlaczego młodzi kataniarze wielbią tak ten zespół…
I na tym występie mój dzień się zakończył. Jak było na Destroyer 666 tego niestety nie jestem w stanie powiedzieć. Raz, że zmęczenie, dwa że jednak alk dał się we znaki, a trzy to już jednak nie te lata by grzać do spodu. Z tego co wiem, zespół jednak nie zawiódł. Podobno grali godzinę z okładem, więc show musiało być…
Drugi dzień zaczął się grillem z toną kiełby i kaszanki oraz ciepłą czystą i paroma browarami na rozruch. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Goatsmegma już grała. Wojtuś powie coś więcej na ten temat.

Wojtuś: Jak na największego dyletanta i ignoranta przystało jedyny koncert w całości, który zobaczyłem na tegorocznej edycji oprócz Death Worship, była Goatsmegma, która nasrała mi nie dość, że do butów to i w uszy. Pomimo skwaru i dość wczesnej godziny Estończycy wywiązali się z umowy i dostarczyli to, czego każdy pragnął. Czyli niespełna 40 minutowego katowania kozią spierdoliną, która nie bez przyczyny jest porównywana do Black Witchery i Conqueror. Spodziewałem się, że występ będzie obfitował tylko w nowe szlagiery ze świeżo z defekowanej płyty a tu niespodzianka, bo set opierał się w większości na utworach z “Demonic Goat Smegma Eating Ritual”. Według mnie jak najbardziej na plus, bo krążek obfituje nie tylko w neandertalskie bicie łbem o barierkę, ale i bardziej powolne śmierdzące walce, które wspaniale wybrzmiewały drugiego dnia festiwalu. Ludzi tylko coś troszku mało było, ale nie ma co się dziwić, bo jak już napomniałem, godzina była nie ta, a i sama muzyka jest zbyt brutalna dla przeciętnego słuchacza i jest przeznaczona tylko dla wąskiego kółka onanistów. Ja jednak oddałem się całkowicie dziczy panującej pod sceną i odbębniłem wraz z muzykami „Satanistyczne gwałty terrorystyczne z dziewicą„ i zaprzestałem mycia siurka, bo tak Pan Jezus powiedział.
Goatsmegma faktycznie tego dnia rozdała dla mnie karty i równie dobrze ten festiwal mógłby się tego dnia zakończyć. No ale dobra, dobra… Wszak jeszcze w rozkładzie był Impaled Nazarene, ale o tym później. W kolejce po Goatsmegma wpisał się Morgal, tak mocno chwalony przez niektórych. Przyznam: nie ruszyło mnie to granie zbytnio. Jasne, wpierdol dźwiękowy jak najbardziej był, ale niespecjalnie do mnie przemówił ten rozpędzony, fiński black metalowy walec. Ragehammer słyszałem tylko z oddali, gdyż nadrabiałem zaległości towarzyskie ze znajomymi, ale z tego co się niosło z grodu cover “Píseň Pro Satana” nieodżałowanego Root zabrzmiał niemal, że wybornie. Natomiast Deathhammer rozpierdolił na żywo, ale o tym już Bart.

Bart: Ależ wyczekiwałem tego gigu. Jak kania dżdżu. Trochę się bałem jednocześnie, by Norwegowie nie weszli na scenę totalnie skurwieni i dali pokaz żenady, bo chodziła wieść, że gościnni festiwalowicze ciągali ich po namiotach na tęgie chlanie. Akurat zażywaliśmy pod namiotami zasłużone otia post negotia, gdy WTEM! Z Grodu doleciały mnie słodkie riffy „Warriors of Evil”! Dopiwszy pieniste pognałem w te pędy pod scenę, bo działy się tam rzeczy złe i okrutne. Jeśli miałem wcześniej jakieś obawy, to zostały one rozwiane. Deathhammer, mimo nieludzkiego upału, wylazło w formie na scenę i spuścili na spragnioną przemocy publikę deszcz razów. Riffy cięły okrutnie, podlane dziką perkusją i tym pijackim, plugawym wokalem. Rzecz jasna pod sceną dokonywano aktów przemocy, bo było to godne i sprawiedliwe. Setlista? Wprawne ucho redaktorskie wyłapało „Enter the Morbid”, „Rapid Violence” czy też wspaniałe „Fullmoon Sorcery”. Co zabawne, przy „Rapid Violence” kilku suchoklatesów wzięło chyba tekst dosłownie, bo doszło do mini bójki, jednakże zaraz została rozgromiona przez kilku mądrzejszych wojowników. Występ przeleciał momentalnie, bo i nie było tam miejsca na wzniosłe słowa, czy pierdoloną agitkę. Było chamsko, wulgarnie, brudno, a metalpunk był silny. Coś wspaniałego.
Potwierdzam. Kolejny na scenie pojawił się Ross The Boss, ale zdecydowanie nie była to moja para kaloszy tego dnia. Jasne, wiadomo. Członek potężnego Manowar we własnej osobie rozdał zapewne karty maniakom takich dźwięków, ale mnie ten koncert w pewnym momencie po prostu zaczął nudzić. Dobrze, że w obrębie była woda i żarło. Natomiast posłuchać na żywo całe “Heavy Metal Maniac” na żywo to już było czyste złoto i obowiązek.

Drugi więc koncert Exciter, który właśnie był specjalnym setem na tym festiwalu został odhaczony. Tytułowy utwór na żywo to było coś, a i publika bawiła się całkiem przednio. Z lekką obsuwą po 22 na scenie pojawiło się Impaled Nazarene. Generalnie okazało się, że ten koncert mógł nie dojść do skutku, ponieważ Mika parę dni wcześniej miał operację przepukliny, ale jak to sam zainteresowany powiedział ze sceny: We are Impaled Nazarene and we don’t cancel…, z resztą, niech Bart opisze swoje wrażenia z tego setu…
Bart: Występ Finów był dla mnie jednym z głównych powodów przybycia do Byczyny. Ponieważ przegapiłem ich słynny gig w Łodzi (a reszta ekipy ochoczo wkurwiała mnie rozpływając się we wspominkach), to tupałem z ekscytacji na myśl, że w końcu ich zobaczę. Pewnie, kiedyś był jeden raz na Brutalu, ale człowiek był młody, głupi i wcięty, więc nie zwrócił uwagi. Pod koniec drugiego dnia umęczony, ale w miarę trzeźwy ulokowałem się na balkonie koło sceny, by mieć dobry widok. Gród już zapełnił się, jak Lidl przy promocjach na czteropaki Harnolda, a w powietrzu czuć było bitewne uniesienie. I zapach burgerów z budki przy wejściu. Najsampierw na scenie pojawił się Wielki Organizator, który odczytał apel managementu Finów. Otóż okazało się, że raptem kilka dni wcześniej Mika miał operację w związku z przepukliną, a mimo to przyjechali zagrać, więc przepraszają za ewentualną słabszą formę. Po chwili podnoszących na duchu braw i krzyków na scenie pojawili się oni – legenda black punka, heroldzi wpierdolu pokazujący fucka wszędzie i każdemu. Impaled Nazarene! I wtedy się zaczęło. Słodki Jezu, coś w ogórkowym chłodniku na upał został podany, jakie to było dojebane. Fakt, słychać było, że Mika nie jest w swojej szczytowej formie, ale nie przeszkadzało mu to zachęcać publiki do przemyślenia swojego życia poprzez „Let’s Fuckin Die”, czy wyrzygiwać , jak obłąkany, refrenu w „Kali Yuga”. Szczególnie to drugie wdeptało mnie w ziemię poziomem dzikości i furii. Zagrali również ten jeden szczególny, dla polskich maniaków kawałek, który nie wszędzie jest mile widziany, czyli „Zero Tolerance”, a w którym publika mężnie wspomagała wokalistę. No i na koniec dodatkowo podbito poziom adrenaliny, bo wjechało „Total War”. Jeśli ktoś nie było w Byczynie, to niech skurwysyńsko żałuje. Poziom zagłady sonicznej był okrutny. Czuć, że tu wszystko gra i huczy bez najmniejszego problemu, a Finowie napierdalają przed siebie niczym kombajn przez pole, ale jednocześnie nadal mają frajdę z tego i nie głaszczą ani siebie, ani publiki, po jajkach. Mówi się, że koniec wieńczy dzieło, i jeśli oceniać je właśnie po finiszu – to było niesamowicie. Po wszystkim pozostało tylko zebrać się do namiotu, wychylić z paroma osobami po głębszym i odpocząć z myślą, że tak oto dobiegła końca najlepsza edycja Black Silesia Open Air Festival. Naprawdę najlepsza.
Jeszcze od siebie dodam, że chyba największą radochę tego wieczoru sprawił mi “Goat of Mendes” (tak kurwa, zagranego z intrem) z ostatniego “Eight Headed Serpent”, zaś całość koncertu mogę opisać tak: pomimo osłabionego Miki, koncert urwał głowę. Czyste zniszczenie.
Deus Mortem więc zagrał dla niedobitków i trzeźwych (nietrzeźwych też) i przyznam, nie porwał mnie wogóle. Nie wiem, czy to był efekt zmęczenia czy też trzeźwienia, ale szału nie było. Chyba najsłabsza sztuka tego dnia, której jakby nie było, zapewne nikt po niej by nie płakał. Równie dobrze Impaled Nazarene mogłoby zamknąc festiwal. No ale, chociaż “Sinister Lava” wszystko zrekompensowała hehe… a tak przynajmniej, tylko poprawnie wypadła całość.
Na zakończenie. Organizacyjnie nie można było się generalnie do niczego przyczepić. Jasna sprawa: jeden namiot z dwoma kranami piwa (pół godzinna kolejka, która następnego dnia zdawałby się na szczęście krótka), dwie budy z żarłem (burgery okej, ale mogło być lepiej w kwestii jadła) to jednak trochę za mało jak na taką ilość publiki, ale można to zrozumieć. Wszak chyba sam Michał nie spodziewał się takiej ilości ludzi i zrozumiałe jest to, że nie ryzykował w inwestowanie większej ilości stoisk. Nie wiem, jak to miała się sprawa z prysznicami, bo te miałem na stancji ale wiem, że kogoś tam, w jakiejś relacji oburzyła ilość toi tojów, która była dostępna… Mogę powiedzieć tak: polecam odwiedzić taki wspomniany przeze mnie wcześniej Under The Black Sun, a potem powrócić do Byczyny i dopiero wtedy wyrobić sobie zdanie na ten temat.
Od początku Black Silesia była skierowana do specyficznego grona odbiorców muzyki ekstremalnej. To tutaj zawsze można było zobaczyć na żywo zespoły, które prawdopodobnie nigdy by w Polsce nie zagrały i już nie zagrają. Od początku też, Black Silesia była festiwalem stworzonym przez maniaka dla maniaków, którzy zamiast biesiadnego metalu serwowanego przez mejdżor labels, który można usłyszeć na takim Brutal Assault czy Mystic, wolą metal ekstremalny, daleko będący poza mainstreamem czy też znany po prostu nielicznym. To tutaj zawsze spotykali się właśnie tacy maniacs którzy, pozwolę sobie zacytować klasyka: never fucking relax, just get evil all the time, live for violence, die for metal, fuck off in hell… I to właśnie do takich ludzi Black Silesia była i jest skierowana. Wiadomo, taka muzyka zawsze będzie przyciągać wszelkiej maści pojebów, fanatyków i niedowładów mózgowych, którzy zawsze są gotowi na to, by robić rozpierdolkę albo napierdolkę w imię własnych zasad. Nikt nigdy nie mówił, że metal musi być grzeczny i grany do kiełbasy na pikniku rodzinnym. I choć osobiście nigdy nie ograniczałem się gatunkowo, to zawsze tutaj czułem się najlepiej. I skoro może być fanatyk wędkarstwa, to może być i fanatyk podziemnego metalu, którego ty prawdopodobnie czytelniku nigdy nie usłyszysz. Mam nadzieję, że kolejna edycja, nawet jednodniowa w klubie, odbędzie się. Czego sobie i maniakom życzę.
„Można by było się przyczepić do wokalów…” – wokalów? Serio? Tak to jest gdy za pisanie zabiera się ziutek nie mający elementarnej wiedzy z zakresu polskiej gramatyki dla klas 1-3 szkoły podstawowej. Żenada.