Skip to main content

Zastanawiałem się, jak wypadnie ten wywiad bo nie za bardzo wiedziałem, czego powinienem się spodziewać po Kunie, który stoi za one man bandem Ifryt. A Ifryt namieszał trochę na polskiej scenie po wydaniu EPki „Płuca”, którą osobiście uważam za udaną. Jako, że spotkałem się z jebaniem Ifryt na zasadzie „nie słuchałem, ale pewnie gówno” stwierdziłem, że tak nie może być i damy wypowiedzieć się samemu twórcy. Okazało się, że Kuna to w chuj ogarnięty człowiek, o czym możecie pewnie sami się przekonać czytając poniższy wywiad.

Oracle: Strzała! Nie ma lekko na początek – czy czujesz, że wprowadziłeś lekki ferment na polskiej scenie podziemnej wraz z wydaniem „Płuc”? Recenzje są skrajnie różne (do tego jeszcze przejdziemy), więc to chyba dobrze – bo o Ifryt się mówi…

Kuna: Siemka, no tak, Ifryt nieco zamieszał chwilę po premierze. Opinie tak skrajne, jak to tylko możliwe. Na jednej grupce/stronie – obelgi, mieszanie z błotem, ad hominem – na drugiej pochwały autentycznie podjaranych tym projektem ludzi. Muszę przyznać, że obserwując to przez pierwsze 48 godzin po premierze, odetchnąłem z ulgą. Bardzo bałem się tego, że Płuca po prostu pozostaną niezauważone, zwłaszcza, że mogły być przyćmione przez większe zespoły (świetni Profeci i nowa Wilczyca z naprawdę konkretnym albumem, do tego z fenomenalną okładką), które miały premierę w Godz tego samego dnia. Na szczęście reakcja była – to, że różna – może nawet lepiej, bo tak jak zauważyłeś – o Ifrycie się mówi, a ludzie wciąż mają pytania „o co właściwie tu chodzi?”.

O.: Opowiedz proszę skąd wziął się taki twór jak Ifryt. Co by nie mówić – u Ciebie sprawy dzieją się  dość szybko – zespół istnieje rok, potem nie istnieje, i od roku znów istnieje… Nazwa bardziej wskazywała mi jakiś death/grindowy twór bo kojarzyła się z chorobą (bij zabij, nie wiem czemu), tytuł najnowszej EPki zresztą też tak mi się kojarzy i jakoś to tak w mojej głowie się ułożyło…

K.: Pierwsza iteracja Ifryta, jeszcze z Axemaniakiem z Black Hosts/Sexmag (który pewnie bije się w pierś, za to, że zgodził się, bym przejął 100% kontroli na projektem, którego kiedyś był częścią – sorki Igor, wiedziałeś jaki jestem i że to nie będzie normalne), zrodziła się z chęci do popełnienia tworu na wzór pierwszofalowych blackowych kapel pokroju Tormentor, Torr, Root czy Master’s Hammer ale zakręconego wokół tematu Islamu, który był wtedy na topie. Stąd właśnie nazwa nawiązująca do islamskiego demona. Demo miało być anonimowo puszczone w sieć z założeniem, że za 30 lat jacyś maniacy metalu to odkryją i będą się tym podniecać, tak jak my wtedy podniecaliśmy się tymi wszystkimi obskurnymi czechosłowackimi i jugosławskimi blackowymi demkami.

Tytuł Epki słusznie się kojarzy z chorobą, bo to ona była katalizatorem transformacji Ifryta do obecnej postaci. Coś tam mi się od dłuższego czasu kłębiło w głowie, żeby zaszaleć z solowym projektem, jako odskocznia od głównego zespołu. Miałem tego Ifryta gdzieś pod ręką, więc padło na okolice metalu, mimo że w tamtym okresie już jakiś czas byłem poza tą sceną. Przy okazji była to szansa na zrealizowanie starych utworów z czasów dema Eclipsis w taki sposób, jak powinny być zrealizowane. Rozważałem też  zaczęcie tego całkiem na świeżo, pod nazwą Straszne Rzeczy (w końcu mamy erę okołoblackowych kapel o dwuczłonowych, polskojęzycznych nazwach) co ostatecznie zostało wykorzystane jako tytuł utworu. I tak w trakcie nagrywek tego solowego projektu zdarzył się wypadek z płuckami, przeżyłem no i zakręciłem projekt wokół tego właśnie przeżycia, jednocześnie porzucając wszelkie restrykcje czy obawy o mieszczenie się w definicjach jakiegokolwiek nurtu, nie tylko z perspektywy czysto muzycznej.

O.: Czy wydaje mi się czy jesteś pod dużym wpływem polskiego metalu lat osiemdziesiątych? Nie wiem, może mi się zdaje, ale w latach osiemdziesiątych pewnie nie stąpałeś jeszcze po ziemi, skąd więc pomysł na granie w stylu wczesnego Turbo, Kata czy Dragona?

K.: W latach osiemdziesiątych to nawet nie mogłem jeszcze być w planach. Jako osoba wychowująca się w ciągłym dostępnie do internetu, traktująca go jako źródło wiedzy, zagłębiająca się w świecie metalu w czasie kiedy  gatunek przechodził swój mały renesans, miałem nieograniczony dostęp do porażającej ilości materiału z tego okresu. Wtedy to był absolutny kult i przekonanie, że nikt w obecnych czasach nie mógłby tak grać, więc słuchałem i słuchałem. Skutek taki, że nasiąkłem nieco esencją tej muzyki i mimo iż teraz uważam, że dzisiaj da się grać równie dobrze, a nawet lepiej, to ta fascynacja „oldskulem” gdzieś tam śladowo we mnie pozostała i chcąc nie chcąc, wychodzi przy tworzonym przeze mnie materiale.

O.: „Eclipsis” to była Twoja pierwsza i jedyna jak dotąd demówka. I w mojej opinii była, co tu kryć, chujowa. Może nie sama muzyka, ale produkcja położyła tutaj wszystko – nic tam nie słychać tak naprawdę. Nie masz poczucia, że przegiąłeś z tym złym soundem, że nie wyszło oldschoolowo tylko chujowo?

Pamiętam, jak kilka dni przed nagrywkami pojechałem do supermarketu po najtańszy mikrofon jaki mogłem znaleźć – padło na jakiś mikrofon do Skype za dokładnie 7zł. Wszystkie instrumenty, wliczając perkusję, zostały nagrane na tym syfie. Od strony software nagrywaliśmy na Audacity zainstalowanym na starym laptopie z Windowsem Vistą (który nawet wtedy był już archaiczny). Program na tyle odmawiał współpracy, że w środku jednego z utworów przestał rejestrować dźwięk, po czym po paru sekundach je wznowił, zostawiając na ścieżce dziwny przeskok, który do teraz mnie rozśmiesza, kiedy okazjonalnie puszczę sobie Eclipsis. Jako, że umowa podczas nagrań była taka, że mamy tylko jednego take’a i co będzie to będzie, nie mogliśmy poprawić tego błędu i w takiej wersji trafiło to na demo. Odpowiadając – oczywiście, że jest to przegięte, oczywiście, że brzmi to fatalnie, oczywiście, że cały ten proces jest śmieszny – nie tak śmieszny jednak, jak to, że Eclipsis zbierało od polskiej części słuchaczy niemal jednoznacznie lepsze opinie niż Płuca. Moja część kaset rozeszła się niepokojąco szybko. Nie chcę tu być uszczypliwy i niemiły więc nie będę wyciągać z tego wniosków.

O.: „Płuca” to już inna bajka – przede wszystkim brzmią zajebiście. Słychać moc dwóch pierwszych numerów, której nie szło uświadczyć na demówce. Puściłem to ostatnio Jackowi z EpiCentrum, kolesiowi po pięćdziesiątce i powiedział, że dawno nie słyszał tak świeżego grania w starym stylu. Ale Ty byłeś przekorny i na singiel wybrałeś numer ostatni, w chuj dziwny i eklektyczny. Nie uważasz, że trochę skreśliło to Ifryt na starcie? No, drugim starcie, będąc ścisłym…

K.: Mogłem nagrać solidny album z jazdą w starym stylu. Brzmiałoby to dobrze i „tak jak powinno”, ale co z tego? W samym 2023 roku wyszło pewnie około 200 albumów od kapel, które rewelacyjnie wykonują porządny metalowy materiał. Albumy pokroju – przesłucham, będę się świetnie bawił, wyłączę, powiem sam do siebie „to było naprawdę dobre granie”, po czym zapomnę o nim na zawsze.

Ja chciałem, żeby te „Płuca” były nieco inne. Dlatego tak bardzo przycisnąłem w promowanie ich ostatnim numerem. Dlatego chciałem, żeby był oprawiony tak absurdalnym klipem. Dlatego chciałem, żeby był wypuszczony jeszcze przed premierą jako zajawka EPki.

Uwielbiam skrajne i konfliktujące emocje. Chciałem, żeby ludzie podczas słuchania, nie wiedzieli, czy im się podoba czy nie, aby męczyli się, słuchając 10 minutowego utworu, który ciągnie się, jakby trwał 30 minut, na koniec wyłączyli, powiedzieli do siebie „ale gówno xd”, po czym codziennie leżąc wieczorem w łóżku, przypominali sobie, że taki album istnieje. Chcę, żeby to siedziało w ich umyśle, żeby nie dawało im spokoju, żeby zamęczało ich to, czy to jest na poważnie czy dla beki. Albo też z drugiej strony – żeby inni z ekscytacją rozmyślali, jak świetny jest ten dziwny, poschizowany album z lewitującymi płucami na okładce. Jak wampir, żywię się ich emocjami skierowanymi w ten album. Dosłownie.

I przez to, że, jak sam zauważyłeś, o Ifrycie się mówi, nie uważam, że jest skreślony. Uważam nawet przeciwnie. Jak kiedyś pojawi się Ifryt numer 2 (no, w sumie numer 3, zależy jak liczyć), to każdy na to popatrzy, przewróci oczami – „o nie, to znowu to” – ale i tak w to wejdzie przesłuchać, choć przez chwilę, żeby zobaczyć, co tym razem wymyśliłem.

I to wszystko jest w kontekście Polski – na zagranicznych scenach reakcje na ten album są inne, ludzie zdają się być bardziej zaintrygowani niż oburzeni. Tak więc nawet jeżeli byłbym skreślony tutaj, to mogę nastawić się na intensywniejsze działanie tam.

O.: Odpowiadasz za całość muzyki i tekstów – trudno jest być one man bandem w przypadku tego typu muzyki?

K.: Trudno byłoby nie być one man bandem w przypadku tego typu muzyki. To z założenia miało być ode mnie, o mnie i dla mnie. Kto inny tak dobrze rozumie co mam w głowie, jak nie ja? Patrząc na krótki czas realizacji, który przypadł na bardzo emocjonalny okres, ten projekt ma bardzo ekspresywny charakter. Osobiste odczucia chciałem przenieść na album, żeby człowiek, który go przesłucha, być może poczuł, że pod tym gitarowym łomotem coś się kryje. I przez odczucia mam tu na myśli abstrakcyjny koncept – album nie niesie żadnego przesłania, które chciałbym przekazać. Uformował się oczywiście pod wpływem pewnych poglądów, ale nie próbuję tego przekazywać nikomu otwarcie czy zrozumiale. Najważniejsze, że ja to rozumiem, reszta się nie liczy.

Mam też wrażenie, że te dzikie emocje, są na tym krążku istotniejsze od samej muzyki (w znaczeniu technicznym). Tworzenie tego z innymi muzykami tylko zaburzyłoby tę wizję. I tak miałem ogromne szczęście, że Szrama z Wielkiego Mroku, którego zatrudniłem w ramach wokalisty sesyjnego, czuł o co mi w tym całym planie chodzi i nie protestował przy jego przedstawianiu.

O.: „Straszne Rzeczy” odbieram jako taki strumień Twojej muzycznej świadomości, który prawdopodobnie w pełny zrozumiały będzie tylko dla Ciebie. W wywiadzie dla KnockOut powiedziałeś, że to jest kierunek którym chcesz obecnie podążać jako Ifryt. Wszystko fajnie, tylko czy to nie sprawi, że Twoje kolejne wydawnictwo będzie tak kurewsko ekskluzywne, że nikt poza Tobą go nie zrozumie?

K.: Plan był początkowo taki, że „Płuca” to taki wyraz mnie, ale jeszcze na tyle kontrolowany i koherentny, by w ogóle jakaś wytwórnia chciała mnie wziąć. Jestem zbyt leniwy, żeby ogarniać sprawy logistyczne związane z wydaniem płyty samemu, więc to był mus. Mój pierwszy wybór – Godz ov War – zgodzili się i chcą więcej. Sukces. Nie mają więc już wyboru, są skazani na to, co wymyślę. Dlatego chciałem, żeby kolejny album – już pełnowymiarowy LP – był złożony z tak absurdalnych i ciężkich w odbiorze kompozycji, że nawet John Zorn i Captain Beefheart by się zawstydzili. Potem odwidziało mi się – zdecydowałem się na nagranie bardzo konwencjonalnego black speedowego albumu, tak solidnie i po bożemu – bo w końcu tego nikt by się nie spodziewał. Potem znowu porzuciłem ten pomysł i obecnie pracuję nad wydawnictwem, które nie ma niczego w założeniu. Chcę po prostu napisać kilka utworów, z których będę zadowolony, które będą mi się podobać, a które nie podążają za jakimś niecnym planem ani też nie są ukierunkowane w żadnym nurcie, podgatunku i nie nawiązują do twórczości innych zespołów. Chcę to zrobić porządnie – zobaczyć co jestem w stanie osiągnąć, przykładając się do pracy. To nie ma już być ekspresywna eksplozja, chcę też skupić się nad aspektem technicznym, nad płynnym flow kompozycji. Taki proces jest zupełnie nie w moim stylu i już teraz widzę, że zajmie mi to bardzo dużo czasu – ale nie ma tu żadnych skrótów.

Czy ten plan zmieni mi się za jakiś czas? Możliwe – do głowy wchodzi mi około 10 pomysłów na concept album każdego dnia, a drugie 10 przyśni mi się każdej nocy. Brakuje tylko czasu, zasobów i chęci na realizację ich wszystkich.

W międzyczasie, podczas pracy nad tym ambitniejszym projektem, zaplątałem się we współpracę nad splitem z bardzo interesującym zespołem. Będzie tu nieco luźniej i bardziej dla zabawy. Robię to też dlatego, że nie chciałbym, aby Płuca to były jedyne słowa wypowiedziane przeze mnie do świata przez dłuższy okres pracy nad LP. Mam zbyt dużo do wyplucia z siebie, a ta Epka to nie był nawet 1 procent z tego.

O.: W „Strasznych Rzeczach” mamy trochę odniesień do klasyki gatunku w stylu masturbowania się by się zabić czy frazy „this is…”. Chcesz przez to pokazać gdzie leżą Twoje korzenie muzyczne czy może nie ma tu żadnej głębszej idei?

K.: Bardzo nie lubię tłumaczyć konkretnych wersów moich tekstów. Ich przesłanie i znaczenie jest dokładnie takie jak Tobie, drogi czytelniku, się wydaje. I każda z tych interpretacji jest słuszna i poprawna.

Powiem tu jedynie tyle, że jeśli piszę, że zasłony w oknie były koloru błękitnego, to ten kolor ma znaczenie. W tym przypadku może to była próba przemycenia jakiejś meta krytyki sceny black metalowej? Kto wie?

O.: Podoba mi się to, że przekraczasz granice, nawet jeśli nie zawsze w mojej opinii wychodzi Ci to na dobre. Podejrzewam, że nie przeszkadza Ci bycie jednym z tych zespołów pokroju „Love Us or Hate Us” tylko co jeśli team zwolenników będzie mniejszy od teamu spod znaku Jebać Ifryt?

K.: To czy ktoś będzie na ulicy pokazywać na mnie palcem i wołać „To ten typ od Ifryta, uwielbiam gościa!” czy też pokaże palcem i zawoła „To ten typ od Ifryta, nienawidzę go!” nie robi dla mnie różnicy. Najważniejsze jest to, że ktoś pokazał palcem, bo mnie rozpoznał. Wie kim jestem. Zna Ifryta i wie o nim na tyle, że kojarzy jego stwórcę.

Oczywiście powiedziałem tu o sobie w kontekście projektu – bezpłciowego bytu, którym operuję. To jasne i naturalne, że prywatnie wolałbym, żeby istnieli jedynie zwolennicy miłujący moje kreacje. To ludzkie a jestem człowiekiem. Jeżeli stopniowo coraz większe grono będzie się do mnie przekonywać, to będę ich zaspokajać kolejnym materiałem i wszyscy będą szczęśliwi.

Tak na poważnie, to wątpię, żeby grono moich wrogów było kiedykolwiek dominujące. Wiadomo, negatywna krytyka jest bardziej wokalna i zauważalna, ale nie uważam się też za jakąś ofiarę. Określanie siebie czarną owcą sceny czy niezrozumianym odmieńcem to świetny chwyt marketingowy, ale być może niedługo już nie będzie potrzebny.

O.: Jak Ci się współpracuje z Godz ov War Productions? W tym momencie to chyba najlepsza polska wytwórnia ukierunkowana na ekstremę, a sam Greg nie boi się rzeczy dziwnych i kontrowersyjnych – jak widać zresztą…

Tego samego dnia, kiedy otrzymałem gotowy mix, napisałem maila do Godz ov War Productions. Mail chaotyczny, nadmiernie długi (na pewno dłuższy niż przedstawiciele wytwórni mają w zwyczaju mieć cierpliwość czytać),  rozwodzący się nad jakimiś koncepcjami życia i śmierci. Do tego w mailu link do Strasznych Rzeczy jako demonstracja materiału. Formuła skazana na porażkę a mimo to czułem, że robię coś dobrze. I chyba faktycznie coś dobrze zrobiłem, bo już godzinę później dostałem pozytywną odpowiedź. Jeszcze fakt, że Płuca załapały się na 2023 mimo zamknięcia już kalendarza wydawniczego na ten rok. Szok.

Współpraca z Godz wyszła jeszcze lepiej, niż się spodziewałem. Świetny i szybki kontakt, wgląd i wpływ na wszystkie aspekty wypuszczenia wydawnictwa w świat. Pełna profeska.

A sam Greg to jest złoty człowiek. Trochę nieładnie zrobię, ale przyznam się, że przed poznaniem, miałem go za takiego typowego dziada, który nie słucha metalu, jeżeli nie jest wypełniony od początku do końca jaskiniowymi blastami, nudnym, przeruchanym darciem ryja o szatanie i nie jest okraszony fatalną produkcją. A tak naprawdę jest niesamowicie otwarty i ma ogromną wiedzę muzyczną, jakiej zresztą powinno się oczekiwać od szefa takiej wytwórni. Bardzo doceniam to, że dostrzegł w Ifrycie coś, czego być może wiele osób nie dostrzega. Z reguły szanuję osoby, które nie boją się rzeczy dziwnych w muzyce i tu z pewnością nie ma wyjątku.

O.: Ponoć działasz już nad następcą „Płuc”. Co więcej możesz powiedzieć o tym materiale w tym momencie?

K.: Przypadkowo trochę już zdradziłem przy okazji jednego z poprzednich pytań. Mogę tylko dodać, że szykuje się wydawnictwo bardzo zróżnicowane, ale jednocześnie dużo bardziej jednolite niż to, co można zaobserwować na „Płucach”. Nie czuję już potrzeby „wyrzygu” idei i popełniania kolejnych Strasznych rzeczy wystających poza szereg do tego stopnia, że nie sposób tego zignorować. Projekt na tyle pracochłonny, że o tym roku nawet nie ma co myśleć. W międzyczasie, tak jak również wspomniałem, pojawi się split o nieco innym podejściu. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie.

Ja już się boję, a Wy?

O.: Kim jest Ewelina i co takiego Ci zrobiła, że uwieczniłeś ją w „Strasznych Rzeczach”?

K.: Ewelina, odezwij się do mnie jeżeli to czytasz. Wybaczam Ci!

O.: Dobra, trzynaste pytanie niech będzie ostatnim – czego słuchałeś odpowiadając na te pytania?

K.: Jeżeli mam skłamać i wymyślić jakiś szanowany zespół, żeby ludzie pomyśleli, że jestem fajny, to słuchałem Grausamkeit – „Nostalgia Okkultes Blut”.

Natomiast, jeżeli mam powiedzieć prawdę, to słuchałem GusGus – „Lies Are More Flexible” „a potem Primus – „Brown Album”.

Oracle
17531 tekstów

Sarkazm mu ojcem, ironia matką i jak większość bękartów jest nielubiany. W życiu nie trzymał instrumentu w ręku, więc teraz wyżywa się na muzykach. W obiektywizm recenzencki wierzy w takim samym stopniu jak we wniebowstąpienie, świętych obcowanie i grzechów odpuszczenie.

Skomentuj