Nie ukrywam, że dla mnie Dragon to trzy pierwsze płyty, z naciskiem na debiutancką „Hordę Goga”. Sprawdziłem sobie oczywiście onegdaj nowe płyty i już nie wywołują one we mnie żadnego dreszczyku emocji – choć rozumiem, że są osoby które z radością łykają i te albumy. Niemniej jednak muzykę Dragon z wczesnych lat lubię, więc na propozycję wywiadu z Jarkiem Gronowskim przystałem ochoczo. Nie powiem, nie miał łatwego zadania, bo nie wszystkie pytania to głaskanie po jajkach – ale Jarek wyszedł z nich moim zdaniem obronną ręką. No więc nie będę Wam przedłużał, Dragonowi życzę zdrówka z okazji czterdziestolecia założenia zespołu i jeszcze kolejnych lat, a Wam przyjemnej lektury.
Oracle: Strzała! To może pierwsze pytanie bez owijania w bawełnę: czujesz, że te czterdzieści lat (trochę naciągane, wszak zespół był nieaktywny przez ponad półtorej dekady) zostały przez Ciebie i przez Dragona dobrze spożytkowane?
Jarek: Ale my nie obchodzimy „czterdziestolecia pracy twórczej”, a czterdzieste urodziny zespołu. A tu już wszystko się zgadza, bo to dokładnie 40 lat temu młode, praktycznie jeszcze szkolne, kapele metalowe Black Angel i Medium połączyły się w Dragona.
A co do samego pytania. Rock and roll oznacza “nie żałować niczego”i stąd, zamiast rozpatrywać co można było zrobić kiedyś lepiej, inaczej, wolimy zajmować się i pracować nad tym, co jest tu i teraz. Jasne, że mogliśmy nagrać kilka płyt więcej, mogliśmy pojechać w jakieś trasy, w które nie pojechaliśmy, ale może bylibyśmy przez to bardziej znużeni, wypaleni? A jak jest, tak jak jest, to teraz mamy energię i świeżość młodego, napierającego zespołu.
O.: Zapewne powiesz, że Dragon trafia z muzyką do wszystkich, jednakże mam jako takie rozeznanie wśród osób młodszych ode mnie (czyli poniżej czterdziestki) jak też od osób bardzo młodszych ode mnie i jakoś nie mogę powiedzieć, że Dragon jest dla nich jakimś wybitnie ważnym zespołem, choć pewnie zdarzają się wyjątki. Czy czujesz, że tak naprawdę głównymi odbiorcami muzyki Dragona są Twoi rówieśnicy, lub ewentualnie osoby nieznacznie młodsze, ale wciąż takie które ewentualny kryzys wieku średniego mają za sobą? Czy według Ciebie ta sytuacja ma zarówno plusy jak i minusy?
J.: Istotą tworzenia jest docieranie do odbiorców, wzbudzanie emocji. Nie różnicujemy naszych fanów w zależności od wieku. Jesteśmy dumni i szczęśliwi, że mamy wierne od lat załogi, pamiętające nas jeszcze z czasów Metalmanii czy dużych koncertów z Kreatorem czy Morbid Angel, jesteśmy również bardzo zadowoleni, jak na naszych dzisiejszych koncertach widzimy sporo młodzieży, dla której – ok – może i “nie jesteśmy jakimś wybitnie ważnym zespołem”, ale które w trakcie koncertu czy po nim “odkrywają” naszą muzykę, kupują klasyczne płyty, a po koncercie dzielą się z nami swoim entuzjazmem.
O.: Wśród części sceny metalowej krąży opinia, że tak naprawdę popularność Dragona, ale też innych zespołów (Destroyers, Hammer, Acid Drinkres, Wilczy Pająk, Quo Vadis etc) które zaczynały w podobnym Wam okresie wynika nie z tego, że graliście świetną muzykę, ale raczej z braku odniesienia i braku konkurencji. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat?
J,: Przede wszystkim jeden fakt – gdybyśmy sami nie wierzyli w swoją muzykę, jakie mielibyśmy prawo grać ją innym fanom metalu, zajmować ich czas? Więc oczywiście odpowiem Ci bez udawanej fałszywej skromności, że uważam, że graliśmy i nadal gramy świetną muzykę, bez względu na jakieś porównania z innymi zespołami.
Trudno też mówić o “braku odniesienia”. W ówczesnej Polsce grali Metallica, Sodom, Kreator, Morbid Angel, Death, Unleashed czy Sepultura. Na scenie występowaliśmy wraz z Katem, Vaderem, Imperatorem czy Merciless Death. Punktów odniesienia było aż nadto.
A przede wszystkim – nieważne, jak było wtedy. Dzisiaj cała muzyka świata jest u każdego w telefonie. I mimo tego, że nie brakuje żadnego odniesienia i konkurencji, nadal redaktorzy ważnych portali metalowych potrafią nazwać naszą “Hordę Goga” wybitną. No, to chyba mówi samo za siebie (śmiech).
O.: Sam też ją uwielbiam, więc absolutnie nie neguję. W Dragon terminowało dwóch muzyków Kata, obecnie jest to jedynie Fazee. Oczywiście w związku z tym nie mogę sobie odmówić przyjemności zapytania Cię – jak oceniasz zachowanie Luczyka wokół konfliktu z Romanem, a w szczególności w okresie gdy Kostrzewski był już u schyłku życia – cały ten gnój związany z organizacją charytatywnych koncertów dla Romka i tak dalej… Czy po tych wszystkich akcjach byłbyś w stanie podać Luczykowi dłoń przy jakimś ewentualnym spotkaniu?
J.: Na początek tytułem doprecyzowania – nawet trzech muzyków Kata. Bo ja miałem to szczęście, że grałem i w Kacie Romana (kiedy przed trasą “Szydercze Zwierciadło” Luczyk odszedł od zespołu) i z samym Piotrem potem, kiedy nasz wspólny projekt muzyczny “Adrenalina” przekształcił w swojego Kata (tego z “Mind Cannibals”).
A co do jego zachowania wobec Romana, no, ciężki temat. Ja sam latami nie chciałem niczego oceniać, nie bawiłem się w sędziego nie moich spraw, ale w tych ostatnich latach naprawdę coś zupełnie mu odwaliło. Nie potrafił chyba znieść myśli, że Roman dobrze sobie radzi ze swoim zespołem, nie potrafił znieść, że fani wybierają Romanowego Kata, a jednocześnie sam z własnej woli się plecami do swojego dorobku wypiął! Liczył że co, że fani “brzmienie jego gitary” przedłożą nad Wyrocznię, Diabelski Dom czy Bastarda? Bo przecież Piotr Luczyk katowego dorobku dziś się wręcz wstydzi, a zamiast tego smęci jakieś akustyki, covery czy blade “Without Looking Backi”. Zobacz Venomy – jest kapela Cronosa, jest Mantasa, obie grają swój legendarny materiał, dla obu jest miejsce na scenie. Tymczasem Luczyk żółkł z zazdrości a sam Kata się wyparł.
A już co do jego zachowania w obliczu choroby Romka…pls, oszczędź mi tego. Tu brak słów po prostu.
O.: Nie tyle brak słów, co szkoda słów na taką szmatę w mojej opinii. No dobra, lecim dalej. Na splicie z Metalmanii ’87 znajdują się dwa numery, które o ile się nie mylę, nie weszły na „Hordę Goga”, ani na żadne późniejsze płyty. Mowa oczywiście o „Niedaleki Koniec” oraz „Dzień Pogrzebu”. Dlaczego nigdy nie postanowiliście wydać ich w formie studyjnej? A może tak się stało, tylko mi to gdzieś umknęło?
J.: Odpowiedź jest zaskakująco prosta – nie było jak i gdzie nagrać ich studyjnie. To był materiał z roku 1986, taki “wczesny Dragon”, a ja komponowałem coraz to nowe kawałki i każdy był coraz nowocześniejszy, coraz agresywniejszy. Na początku 1987 w szybkim okresie skomponowałem “Kapłanów Zdrady”, “Siedem Czasz Gniewu” i jeszcze “Dragona” – to były numery z pierwszymi blastami, z łamaną rytmiką, tym co coraz bardziej nas wtedy zajmowało, no i te nasze “starsze” kawałki się na płycie po prostu nie zmieściły.
Ale – uchylę rąbka tajemnicy – nie chcemy zupełnie o nich zapomnieć i z okazji naszych urodzin planujemy związaną tymi numerami niespodziankę.
O.: Nie ukrywam, że mój ulubiony okres w historii Dragon, to ten z Markiem Wojcieskim za mikrofonem. Czy czujesz, że Dragon jest trochę „więźniem” „Hordy Goga” i tak naprawdę możecie grać każdy numer z każdej płyty, a fani i tak będą domagać się na koniec takich kawałków jak „Armagedon” czy „Wiecznego Odpoczywania”?
J.: Jasne, że kocham tę płytę i jasne, że zawsze wspominam genialnego Marka, ale jednak aż tak jednoznacznie bym tego nie odbierał. W mojej ocenie równie mocno i równie dobrze odbierany był przez fanów “Upadły Anioł”, zresztą do dziś najwięcej w setliście mamy numerów z Upadłego, a największym koncertowym hitem są, obok “Armageddonu” czy “Beliara” – “Łzy Szatana”, właśnie z tego albumu.
O.: No bo to jest również świetny numer. A tak w ogóle, to czym sobie tłumaczysz tę popularność pierwszego albumu? W przypadku pewnych zespołów sympromatyczne jest, że może się dwoić i troić, stawać na uszach, a trzy czwarte fanów i tak powie, że np debiut wydany ponad trzydzieści lat temu jest ich najlepszym krążkiem. A może sam masz takie odczucia względem pewnych płyt i pewnych zespołów?
J.: „Horda Goga” to po prostu dobry materiał. Taki “przebojowy”, po polsku, z chwytliwymi refrenami – “Beliar – sługa diabła”, “Wieczne Odpoczywanie” czy “Horda Goga” itp., ale jak już mówiłem, myślę, że “Upadły Anioł” jest równie ważny w naszym dorobku, chyba nawet bliżej dzisiejszego oblicza Dragona.
A też nie zawsze ta jedynka jest taka “supercool”. Jeśli Slayer to przecież trzeci “Reign in Blood”, Metallica to również trzeci “Master Of Puppets”, dla Megadeth będzie czwarta “Rust In Peace”, przy Kreatorze drugie “Pleasure To Kill” i tak można dalej.
O.: Drugi pełnowymiarowy album Dragon brzmi całkowicie inaczej niż debiut. Poszliście ostro w stronę death metalu. Owszem – death metalu z głową, na „Fallen Angel” było łamańców, zmian tempa i kombinowania, niemniej jednak był to cały czas metal śmierci. Jak dziś patrzysz na ten krążek? Nie żałujesz, że kolejny krążek to nie była kontynuacja zdecydowanie bardziej przebojowej „Hordy Goga”?
J.: Nie, to była wówczas logiczna kontynuacja naszej drogi. Zawsze mówiłem w wywiadach, że “chcemy grać najostrzej na świecie”. Nasz nowy wokalista Fred growlował jakby przyjechał prosto z Florydy, ja zakochałem się w łamańcach technicznych, Bomba w blastach, to musiało zaowocować “nową” muzyką. Jeśli czegoś żałuję, to kiepskiego brzmienia i braku produkcji, co sporo odebrało materiałowi z “Upadłego Anioła”.
O.: Tu i tam wskazuje się „Fallen Angel” jako pierwszy polski album death metalowy. Jak sam się na to zapatrujesz? Jeśli chodzi o pełnowymiarowe płyty to faktycznie to wydawnictwo ukazało się wcześniej od „The Ultimate Incantation”, a zespoły naturalnie kojarzone ze sceną deathową, jak Ghost, Betrayer czy Armagedon wydały swoje albumy w latach dziewięćdziesiątych – ale raczej nie dlatego że nie grały wówczas death metalu, tylko z braku kontraktu z Dziubińskim i koniecznością szukania innych, undergroundowych wydawców…
J.: To wynikało z tego, że po prostu my jako Dragon, wspólnie z Vaderem, Imperatorem, Betrayerem czy Merciless Death, byliśmy w tym ekstremalnym, mutującym we wczesny death metal, odłamie thrashu.
Płytę nagraliśmy jako, chyba faktycznie, pierwsi, bo mieliśmy kontrakt z MMP oczywiście. Nawet Dziuba tak reklamował Upadłego, jako “first thrash death metal album in Poland”.
O.: „Scream of Death” to muzyka z pogranicza – nie jest już tak połamana jak na poprzednim albumie, jednak wciąż Dragon ciąży ku death metalowi. W tamtym czasie w Polsce na death metal był prawdziwy boom, Wam jednak trudno było się przebić między kapelami z muzykami młodszymi zaledwie o kilka lat. Jak myślisz, czy duży wpływ miało na to kojarzenie Was z tak zwaną „stajnią Dziuby”? A może po prostu brak refleksu miał wpływ na to, że gdy tryumfy święcił Vader, Imperator czy Pandemonium „Scream Of Death” było albumem z drugiego szeregu jeśli chodzi o wybór maniaków?
J.: „Scream of Death” to nie jest łatwy, przebojowy materiał, grając taką muzę mieliśmy tego świadomość, wiedzieliśmy, że album wymaga kilkukrotnego, uważnego przesłuchania, żeby całość się dobrze w głowie ułożyła, niemniej to bardzo dobra, doceniana i bardzo wysoko oceniana przez fanów bardziej technicznego podejścia płyta.
A co do jej promocji, tu nie chodzi o kojarzenie nas ze “stajnią Dziuby”. Myśmy byli w tej stajni tak samo jak był w niej swego czasu Kat. I tak samo, jak kiedyś Kat, wyszliśmy z tej stajni, i to ze sporym hukiem, a podstawowym problemem było właśnie to, że stało się to tuż po wydaniu “Scream Of Death. Myśmy wtedy zerwali kontrakt i weszli w wieloletni spór z MMP, co uniemożliwiło nam promocję “Scream”, zahamowało możliwość wydania kolejnej płyty i regularnego koncertowania, a w konsekwencji przyczyniło się do zakończenia działalności ówczesnego Dragona.
O.: A co uważasz na temat „Sacrifice”, szczególnie że ta płyta ukazała się trzydzieści lat temu? Dla mnie niestety to jest coś strasznego, jakbyście czuli, że death metal się sprzedaje, ale równocześnie chcieli grzebać w przeszłości i robili dziwne wycieczki w rejony które totalnie Wam nie pasowały, włącznie z viking metalem i Bathory. Wokalnie Adrian tutaj wypada również blado – no nie ukrywam, nie przepadam za tym albumem…
J.: Każdy ma własny gust, nie będę Cię przekonywał że “Sacrifice ma zachwycać” skoro Cię nie zachwyca. Ja ją lubię i uważam, że tam jest mnóstwo dobrej muzyki i dobrych riffów. Może jest taki problem, że “Sacrifice” jest taką trochę przenoszoną ciążą. Materiał powstał głównie w 1992 roku, jako logiczny, death metalowy następca “Scream Of Death” – growling, te sprawy, ale potem wybuchła wojna z Dziubą, w której efekcie przez dwa lata nie mogliśmy wydać kolejnej płyty, a już przygotowane numery z biegiem kolejnych miesięcy zaczęły mutować, trochę może faktycznie jakby “wstecz”, z powrotem ku thrashowi (choć gdzie ty tam viking metal Bathorego słyszysz to ja nie wiem.…).
Na pewno też płycie brak solidnej profesjonalnej produkcji.
O.: W „Time for Last Farewell” trochę mi tak zalatuje, ale może mam dziwne skojarzenia. W sumie dobra, jeśli weźmiemy na tapet „Twarze” to nagle „Sacrifice” nie wypadają tak źle. Powiedz mi proszę, co kierowało Wami że wydaliście ten album. Ja wiem, że to był taki okres, gdy wszyscy zachłysnęli się industrialną stroną metalu… Wy wypuściliście „Twarze”, Turbo na przykład niewiele później „Awatar”, generalnie na scenie było sporo zespołów, promowanych przez Metal Mind Productions, które nagle odkryły w sobie industrialny sznyt… A skąd w przypadku Dragon takie artystyczne wybory?
J.: Tu odpowiedź jest relatywnie prosta. “Twarze” to nie jest, czy dokładniej, nie miała być, płyta Dragona. Wymyśliliśmy sobie z Fredem side projekt. Miał nawet nazwę “Virtual Vision”. Namówiliśmy chłopaków i zrealizowaliśmy za własne pieniądze materiał. Jak potem przyszło do wydania go na płycie, to zainteresowanie wyraził właśnie Tomek Dziubiński (już puściliśmy w niepamięć dawne kwasy), no ale pod jednym, żelaznym warunkiem – to ma być Dragon. A myśmy chcieli odzyskać te pieniądze za studio, wydać płytę, no i ustąpiliśmy.
Ale zwróć uwagę na okładkę “Unde Malum” – na niej jest rzymskie VI – to jest właściwa numeracja płyt Dragona.
O.: Ja sam osobiście dzielę też historię Dragon, jak i Waszą dyskografię w oparciu o okładki. Jakoś tak mi to koreluje z muzyką. Czyli trzy pierwsze albumy lubię bardzo. Tam okładki tworzył Jerzy Kurczak i mimo że przez wielu wyśmiewany, dla mnie jest to totalna topka jeśli chodzi o metalowe front covery. Tak samo z płytami Dragon – „Horda Goga”, „Fallen Angel” czy „Screams of Death” to naprawdę dobre (w przypadku debiutu rzekłbym – wspaniały) krążki. Potem okładki były słabe a i jakoś nie po drodze mi z muzyką na tych płytach. Dla mnie zarówno „Arcydzieło Zagłady” jak i „Unde Malum” na frontcoverach mają jakieś komputerowe koszmarki, które może i uszłyby w 2000 roku… Skąd taki wybór?
J.: Ponownie, jak już było przy Sacrifice – jeden lubi ogórki drugi ogrodnika córki (śmiech). Nam się oczywiście te okładki spodobały, inaczej byśmy ich nie wybrali, ale jeśli Ty uważasz je za koszmarne, to szanuję Twoje zdanie, choć go nie podzielam.
Z tym, że muszę jedno podkreślić, Dragon to nie jest “nostalgia band”, wspominająca lata młodości i usiłująca po 40 latach wskoczyć w przyciasne spodnie z liceum. Nie zamierzaliśmy i nie zamierzamy wracać do komiksowej estetyki okładek z lat 80tych, nawet jeśli wiemy, że jest jakaś grupa fanów, która tego właśnie by chciała. Jesteśmy wciąż głodnym nowego, wciąż poszukującym bandem i tacy chcemy pozostać.
O.: Od ponad trzydziestu lat Dragon to Ty oraz Adrian. Nieczęsto spotyka się duety, którym tak dobrze się współpracuje – ba, nierzadko te duety „wokalista – gitarzysta” przechodzą z pozycji „love” na „hate”. Albo przynajmniej na pozycję „mam w niego wyjebane”. Jak udaje się to Tobie i Adrianowi po tylu latach?
J.: Jak Keithowi Richardsowi i Mickowi Jaggerowi (śmiech). Ja jestem po prostu dobrym, miłym i przyjaznym liderem kapeli, a Fred jest rozsądnym, zgodnym, nie-egotycznym i zapatrzonym w siebie frontmanem.
O.: Od zawsze Dragon, jak i Ty, byliście kojarzeni ze Śląskiem – a to zawsze był bardzo mocny ośrodek jeśli chodzi o scenę metalową, szczególnie w PRL, ale i później. Sam uważasz się za Ślązaka? Czy widzisz jakieś cechy wspólne, łączące te dwie grupy, czyli Ślązaków i metalowców?
J.: Dragon to Śląsk, ja sam jestem Ślązakiem, a Śląsk w latach osiemdziesiątych to była polska Mekka metalu. Już samej Metalmanii by wystarczyło, a jeszcze dziesiątki, setki kapel tutaj grających, z Katem na samym czele – to bardzo mocno nas określało.
O.: Skoro Śląsk, to i Metal Mind Productions. Jak to jest w Waszym przypadku – współpracujecie z tym labelem od czasu wydania „Twarzy”, czyli jakby nie było od ćwierćwiecza… Wiadomo, że na początku lat dziewięćdziesiątych być w Metal Mind Productions to dla metalowej komandy trochę jak złapać pana Szatana za rogi, ale w 2024 roku? Co sprawia, że wciąż trzymacie się tej wytwórni, nawet po śmierci jej założyciela?
J.: Najpierw to było oczywiste “złapanie Szatana za nogi” – tylko MMP dawał wtedy szansę na regularne, duże koncerty, na możliwość wydania własnej płyty, więc nie tyko myśmy się tym jarali, ale w mojej opinii, każdy wtedy marzył o takim kontrakcie. Potem, wiadomo, było różnie. Koniec końców już w 1992 się strasznie z MMP skłóciliśmy, stąd m.in. “Sacrifice” wyszło tylko na kasecie w Baron Records, bez porządnej, MMPowskiej dystrybucji. Wydane w 1997 “Twarze” były tylko, jak już mówiłem, na zasadzie sprzedaży dla MMP licencji, żeby odzyskać forsę za studio.
A po reaktywacji? No cóż, MMP było najbardziej konkretne z przyjęciem naszej propozycji, wystarczająco konkretne, żeby nam opłacić nagranie płyt, logiczne więc było, że właśnie z nimi wydaliśmy “Arcydzieło Zagłady” i “Unde Malum”. Z tym, że to nie jest jakiś długoterminowy kontrakt, każde nowe wydawnictwo może być wydane u innego wydawcy. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
O.: Sam wyprodukowałeś obydwie płyty Dragon wydane w dwudziestym pierwszym wieku. Skąd taka decyzja? Wcześniej rzadko zdarzało się, że zespół sam sobie produkował płyty, no ale to co dziś mieści się w laptopie dawniej zajmowało pomieszczenie albo kilka… Produkując sobie samemu album czujesz się trochę jakbyś wrócił do lat osiemdziesiątych, gdzie dewiza DIY była bardzo popularna (choć często po prostu z uwagi na brak alternatywy)?
J.: Nie, to nie jest wspomnienie lat przeszłych, dziś współprodukujemy muzykę z Fazim, bo po prostu dziś mamy mnóstwo wiedzy i doświadczenia zdobytego przez lata grania i nagrywania płyt. Aczkolwiek nie będę w żadnej mierze umniejszał roli Tomasza “Zeda” Zalewskiego, który mnóstwo swej wiedzy, swego smaku, swojej wizji muzyki i swojej produkcyjnej energii włożył w oba nasze “nowe” albumy.
O.: W historii Dragon przewija się sporo ludzi, choćby takich jak Zbigniew Stężały, który według Encyklopedii Metalu był Waszym wokalistą… Albo Marek Gania, który również stał onegdaj za mikrofonem. Albo Leszek Jakubowski, gitarzysta w tym pierwszym okresie aktywności Dragon. Masz z nimi jakiś kontakt, wiesz czym się obecnie zajmują? Może z okazji czterdziestolecia zaprosicie ich na jakiś specjalny event?
J.: “Zbigniew Stężały” to bardziej mem, żart internetowy, bo powielane w necie biografie Dragona zawsze zaczynają od niego, a tak szczerze to ledwo go pamiętam i nie wiem czy choć kwartał z nami próbował. Marek Gania, mimo że też występował krótko, zapisał się już w naszej historii, występując na pierwszej Metalmanii. Do dziś się kolegujemy, odwiedza nasze koncerty.
Z Pająkiem, bardzo ważnym w początkowym okresie działania zespołu, nie mamy dzisiaj kontaktu. On już chyba nawet w ogóle w metalu nie siedzi.
O.: Co po tych czterdziestu latach jest dla Ciebie ważne? Na czym skupisz się tworząc nową muzykę pod szyldem Dragon? No i jak te priorytety kształtowały się na przestrzeni lat?
J.: Rozumiem, że pytasz o muzykę. Najważniejsze jest tworzenie muzyki. Myśmy dla tej frajdy wrócili do grania. Po prostu jest we mnie tyle niewygranych riffów, motywów, kompozycji, tekstów, że trzeba to było zagrać, nagrać i przedstawić fanom na koncertach. A że się spodobało, że ludzie chodzą na nasze koncerty, bawią się na nich, śpiewają z nami, kupują płyty, no to aż chce się napinać dalej!
O.: No dobra, to chyba już powoli kończymy… Powiedz, czego życzyć Dragonowi po tych czterech dekadach od założenia kapeli? Są jeszcze jakieś cele, które chcecie osiągnąć?
J.: Przede wszystkim zdrowia – tak szczerze. Jesteśmy wszyscy młodzi duchem i energią, ale wiadomo, że czas płynie, a zdrowie jak siądzie to czasem potrafi zahamować możliwość dalszego grania. Jeśli tylko będziemy mogli dalej grać, nagrywać, występować, to wierzę, że nasze cele – dobre albumy, dobre koncerty, wciąż będziemy w stanie osiągać.
O.: Dzięki za wywiad!
J.: Dzięki, thrash ’till death! \m/