Pewnego jakże pięknego dnia pojawiła się informacja, że o to w kraju nad Wisłą zagrają Blasphemy oraz Nifelhiem. W pierwszej kolejności zacząłem to traktować jako formę zajebistego żartu, jednak wraz z kolejnymi godzinami i ogłoszeniami zdałem sobie sprawę, że tak nie jest, nikt nie robi mnie w chuja i oba zespoły zagrają w końcu i u nas. Kupiłem więc bilet w ciemno i grzecznie czekałem aż do początku czerwca.
Nie będę się rozpisywał jak to się jechało czy też na temat samego miejsca, bo każdy wie gdzie to jest i co za festiwal wcześniej się tam odbywał). Ani też tego ile, z kim i czego wypiłem (a wypiłem w chuj i jeszcze trochę), bo sprawy te i tak nie są i nie będą dla nikogo istotne. W tym miejscu napiszę jednak, że takiego stężenia znajomych nie widziałem od II edycji Black Silesia Festival, choć parę mord jednak zabrakło, nad czym szczerze ubolewam. Nie mniej, co się odwlecze, to nie uciecze. Festiwal został tym razem podzielony na dwa dni, co zdecydowanie było dobrym krokiem, przy takiej ilości i takim dobrze kapel. Pierwszy dzień minął więc pod znakiem koncertów o najcięższym kalibrze sonicznym.
Jako że przyjechaliśmy na miejsce w godzinach południowych siłą rzeczy nie mogłem zobaczyć pierwszych 4 zespołów (Gallower, Roadhog, Offence, Blackevil), które pojawiły się na scenie. Na pierwszy rzut poszła więc dla mnie Anima Damnata, którą dane było mi widzieć pod koniec ubiegłego roku obok Black Witchery. Od tego czasu wiele się nie zmieniło. Nadal jest to sadomasochistyczna, bluźniercza maszyna do katowania przedstawicieli jezusowego kultu. Żadnych kalkulacji, żadnych ustępstw. W tym żarze lejącym się z nieba całość wyglądała niczym show zagrane na scenie gdzieś w najgłębszych czeluściach piekła. Materiał z “Nefarious Seed Grows…” sprawdza się na żywo wybornie i mam nadzieję, że będzie jeszcze długo znajdował się w setliście Wrocławian. Miejscami jednak można było czepić się do brzmienia. Raz cicho, raz głośno. Jakby dźwiękowiec nie mógł się zdecydować co jest ważniejsze, ale że kurwa akurat podczas tego zespołu? Spoko, widocznie słońce przygrzało zbyt mocno. Niemniej, mimo tych niedociągnięć Anima zmiażdżyła i pokazała, że jest w formie.
Jako kolejny na scenie pojawił się niemiecki Attic. I to był jeden z głównych powodów, który sprawił że pojawiłem się na tej edycji. Opinie o tym zespole są skrajne. Raz, że przecież to podróba Kinga Diamonda, dwa, że to najlepsi kontynuatorzy muzyki tworzonej przez Duńczyka. Ja jestem w tej drugiej grupie. I o ile faktycznie można powiedzieć, że Atiic idealnie miejscami kopiuje Kinga tak zgodzić się już nie mogę z tym, że robi to bezczelnie, nuta w nutę. Owszem, styl i barwa głosu są jak najbardziej bliskie oryginału, ale Attic to zdecydowanie inny, a przede wszystkim niezależny twór. Mający swoją wizję grania heavy metalu i sprawnie, a przede wszystkim, ciekawie go odgrywający. Poleciały więc utwory ze świetnego “Sanctimonious” jak i dwa (lub trzy) z debiutu co mogło dobrze nasycić przybyłych na ten koncert. Również scena miała swój odpowiedni image i aż żal nieco ściskał, że akurat na tą godzinę Attic został wrzucony. Taka muzyka aż się prosi o noc i soczystą, klimatyczną burzę na niebie. No ale, nie można mieć wszystkiego. Ogólnie jestem zadowolony z tego występu, choć lekki niedosyt jednak pozostał (liczyłem chociaż na cover Mercyful Fate).
Po ceremonii diabła przyszedł czas na ostre biczowanie. Witchmaster jest jak dobry pornos. Oglądasz go i za każdym razem rajcuje Cię jeszcze bardziej. I tak było i tym razem. Ostry wpierdol i “Trucizna” na początek sprawiły, że w końcu zaczęło się coś dziać pod sceną. Wraz z następnymi killerami kocioł robił się coraz większy. Ktoś upadał, ktoś dostał w mordę… ale nie miało to żadnego znaczenia. Mniej więcej w połowie setu Bastis wyszedł z pejczem na scenie, co tylko dodało więcej wściekłości do występu Bitchmastera. Set przekrojowy obejmujący “Masochistic Devil Worship” jak i “Witchmaster” nadały się na ten dzień idealnie. Czyste, pierdolone szaleństwo. Takiego Witchmastera chcę oglądać już zawsze.
Po sodomizacji i biciu pejczem przyszedł czas na kolejne heavy metalowe przedstawienie. Tym razem na scenie zagościł Satan. I tutaj przyznam szczerze, że tego występu nie zarejestrowałem na tyle dobrze, by napisać o nim coś więcej że był. Rozumiem i wierzę, że Anglicy są dla tego gatunku równie ważni, co chociażby dajmy na to Iron Maiden, ale ja nie mogłem jakoś wytrzymać w skupieniu tego koncertu, bo najzwyczajniej w świecie mnie on nudził. Faktem jednak jest to, że kiedy przystanąłem na dwa kawałki, dało się odczuć obecność diabła. Tak, panowie zdecydowanie potrafią wytworzyć odpowiednią aurę do swojej muzyki. I jak już na leciwych gości, naprawdę dawali radę.
W końcu z pewną obsuwą na scenie pojawili się ci, na których czekała największa grupa ludzi, czyli Blasphemy. Powiem tak, nigdy nie widziałem ich na żywo, więc siłą rzeczy nie mogłem mieć porównania co do ich poprzednich występów. Jednak to co tego wieczoru odjebali Ci goście, pozostanie gdzieś głęboko w pamięci do końca. Istna, nuklearna zagłada. Muzyczny holocaust. Brzmiało to wszystko niczym rydwany wojny zwiastujące wojnę totalną. Istna, soniczna nawałnica śmierci… Owszem, można mieć zarzuty do zespołu że od przeszło ćwierćwiecza jedzie na swojej kultowości i tak naprawdę od tego czasu nie prezentuje sobą nic poza właśnie byciem kultowym dla wąskiej grupy słuchaczy. Nie mniej widzieć zespół, który właśnie dla tej grupy znaczy więcej niż jakikolwkiek inny “kultowy” zespół to już coś. Nie wiem ile trwał set, 30/40 minut? Ale to było zdecydowanie 30/40 minut pierdolonej wojny. Jebanego blitzkriegu i gdyby na scenie pojawił się prawdziwy ogień, cały gród zdecydowanie by szybko spłonął. Ci kolesie zdecydowanie wiedzą jak wywołać muzyczną przemoc na scenie i bez dwóch zdań są w tym mistrzami. Mam nadzieję, że to nie jedyny występ Kanadyjczyków w tym kraju. Ross Bay Kurwa Cult Eternal !!! Tyle w temacie.
Ostatnim zespołem tego dnia był nasz rodzimy Throneum. Co prawda po Blasphemy nie było co zbierać, ale Throneum udowodniło, że ścierwo można dobić jeszcze bardziej. Sążnista, miejscami chamska dawka black/death metalu po prostu przewalcowała trupy raz jeszcze, a potem wypluła je prosto do rowu, gdzie zostały przysypane tonami gruzu i czarciej mazi. Na żywo ten zespół po prostu rozpierdala, a nadchodzący nowy materiał jest tego doskonałym przykładem (uwierzcie, warto czekać). Trzeba sobie zdecydowanie odświeżyć krążki tego zespołu, bo aż wstyd ich nie pamiętać.
I tak zakończył się pierwszy dzień festiwalowy. Szybki powrót na stancję przez chuj wie jakie pola w szalonym busie (z zajebistym kierowcą !) pełnym nagrzanych towarzyszy i towarzyszek plus szybkie piwo o mocnym woltażu do poduchy sprawiły, że zasnąłem jak dziecko.
Drugiego festiwalowego dnia słońce przyjebało równie mocno, co Mordhell na scenie. Ostatni raz tych gości widziałem 8 lat temu w Katowicach przed Nokturnal Mortum. To naprawdę sporo czasu, ale tutaj nie zmieniło się w zasadzie nic. Lubię muzykę Mordhell za black’n’rollowy styl podobny do Carpathian Forest, więc samym występem po prostu się nie zawiodłem. Było skocznie i chamsko. Miejscami czysto black metalowo ale i sadystycznie brudno. Z pod sceny leciały teksty o zaspokajaniu Maryi i tego typu, więc zespół miał dodatkową mobilizację do grania he he…
Potem nastąpiła dla mnie dwugodzinna przerwa na spożycie kiełby, wlania paliwa lotniczego z sekcją szczecińsko-piotrkowską przy akompaniamencie niekoniecznie do końca poprawnych politycznie tekstów. Alkohol jednak pozbawia człowieka rozumu he he…
Więc kolejnym bandem tego dnia dla mnie był niemiecki Goath. Wytwórcy potężnego “II. Oposition” mieli tym występem przekonać mnie, że na żywo potrafią równie dobrze wpierdolić co studyjnie. Niestety, nieco się zawiodłem. Nie mogłem jakoś wyczuć powera płynącego z ich muzyki. Tak jakby zagrali, bo zagrali a nie dali więcej z siebie. Kapuję, czasami ta niemiecka mentalność chyba zbytnio przekłada się na ogół wrażeń. Nie mniej nie można Goath odmówić starania się. Na chwilę obecną wolę jednak ich muzykę słuchać w domowym zaciszu czekając na koncert klubowy, bo taka muzyka zdecydowanie na to zasługuje i zapewne o wiele więcej ma do zaoferowania, niż na festiwalu typu open air.
Tuż po niemcach, na scenie pojawił się serbski Terrörhammer. To była w sumie jedyna kapela, która była dla mnie wielką niewiadomą. Ich black/thrash wylany speed metalem zdecydowanie przypadł mi do gustu, ale wiadomo. Na żywo to nie to samo, co studyjnie. Dlatego tym mocniej byłem ciekaw, co ci kolesie zaprezentują na scenie. I o ja pierdolę, co to był za koncert! Szczypior zza perkusji rozjebał totalnie system. Aż trudno uwierzyć, że w takim chudzielcu, niepozornym typie znajduje się tyle energii, by napierdalać w bębny jak pojebaniec w jakimś amoku. W końcu terror w nazwie zobowiązuje, a i hammer nie jest tam bez przypadku. Co mogę więcej powiedzieć? Jeśli jeszcze nie znacie tej kapeli (serio, kurwa nie znacie?), to się nią zainteresujcie, a jeśli już ją znacie a was nie było, to kurwa żałujcie. Najpozytywniejsze zaskoczenie tego festiwalu. Nawiasem, obalony kielon rakiji z zespołem po koncercie niemal uwalił na glebę takiego nafciarza jak ja he he…
Plaga ostatnimi czasy nie koncertowała. Krążą ploty, że coś tam w swojej piwnicy przez ten czas majstrowali. I dobrze, bo co by nie mówić ten zespół jest mimo wszystko jednym z ciekawszych tworów na scenie black metalowej w Polsce. Co można powiedzieć o samym występie tego hordu? Więcej niż poprawny. Trzymający odpowiedni, czarci jak smoła poziom. Była i “Śmierć cieplna wszechświata” jak i “Trąby zagłady” więc same, dobrze znane wszystkim hity. Czego więcej chcieć? Necrosodom zdecydowanie robi różnicę i podnosi ten zespół o jeden poziom piekielny wyżej, albo i nawet o dwa poziomy piekielne wyżej i warto by było, by kontynuował z nimi współpracę. W upale jednak, te wszystkie corpse painty nie mają jednak racji bytu. Dobrze, że muzyka sama się obroniła. Słowem, poprawnie ale i bez szału.
Na Nokturnal śmigałem gdzieś poza grodem. To przybijając piąteczki z bdb kolegami od serca, a to popijając whisky ze znajomymi. Ktoś pewnie powie, że jak zwykle ten chaosvault to chuje i chodzą ciągle napruci w trzy dupy i wolą pisać o chlaniu, a nie o muzyce. No cóż, my nigdy nie wylewamy za kołnierz, czy to się wam podoba czy nie (swoje z Wojtusiem wypiliśmy, Bart też gdzieś tam zalany z lekka był). I nic tego nie zmieni.
W końcu przyszedł czas na Nifelheim. I było to chyba najlepszy koncert tej edycji Black Silesia w ogóle. Bezapelacyjnie Bröderna Hårdrock to duet, który potrafi zrobić show na poziomie, którego nie zdobędą jeszcze bardzo długo inne kapele. Set został oparty w głównej mierze na trzech pierwszych albumach (głównie na “Nifelheim”), więc fani dostali to, czego chcieli. Bynajmniej mi cieszyła się morda, kiedy na rozkładzie jazdy pojawiły się takie strzały jak opętańczy “Sodomizer” (wpierdol!), nie mniej piekielny “Storm Of Satan’s Fire” czy chociażby: “Evil Blasphemies” i szalony “Witchfuck”. Nifelheim to prawdziwa bestia i zajebisty black/thrash do grania na żywo. Można by mówić, że dzisiaj są o wiele lepsze zespoły od nich, ale nie sposób odnieść wrażenia, że jak nikt inny Nifelheim potrafi wytworzyć odpowiedni, piekielny klimat. Dla takich chwil warto żyć i słuchać takiej muzyki. Do nagłośnienia nie można było się przyczepić. Wszystko brzmiało jak należy, a i sam występ Szwedów był odegrany perfekcyjnie. Z resztą, zgarnęli oni chyba więcej owacji niż samo Blasphemy, co chyba mówi samo za siebie.
I takim właśnie akcentem zakończyła się III edycja Black Silesia Festival. Co można napisać więc w podsumowaniu? Zastanowić się należy, dlaczego tak mało ludzi przyjechało. Odpowiedź chyba jest bardzo prosta. Mimo headlinerów festiwalu – Blasphemy i Nifelheim – skład był jednak iście undergroundowy, skierowany raczej w specyficzne gusta i rzadko kiedy trafiających do szerszej publiki. Ktoś by pewnie napisał, a gdzie kurwa fani tych wszystkich Blasphemy i Nifelheim? Nie wiem, ja byłem, ci co mogli i mieli być, też byli. I mało tego, cieszyłem się jak dzieciak na samą myśl zobaczenia owych zespołów na żywo. I zapewne z takim podejściem podszedł do organizacji tego festiwalu Pan Sabatowski. I chwała mu za to, bo raz że spełnił swoje marzenie a dwa, dał ludziom to, na co od zawsze w Polsce czekali. Owszem, frekwencja mogłaby być o wiele wyższa, ale z drugiej strony rozumiem, że zarówno dobór kapel (powtórzmy, skład jednak był niszowy), sama miejscówka (a ta jest naprawdę bardzo dobra, nawet UTBS takiej nie ma), wolny czas, formuła festiwalu (dwa dni) jak i cena (a ta za TAKI dobór zespołów była naprawdę śmiesznie niska) mogły wpłynąć na ogólną sprzedaż wejściówek. Mnie to osobiście nie przeszkadzało. Mam tylko szczerą nadzieję, że festiwal powróci, nawet do jednodniowej klubowej formuły. Szkoda by było, gdyby III edycja była gwoździem do trumny.