As We Fight „Meet Your Maker”

Wydawca: Dockyard 1 Records

Takie życie recenzenta, że nie zawsze dostaje do odsłuchania to, o czym marzył po nocach, na przemian ze snami erotycznymi. No i choć nie wszyscy to rozumieją, to jednak ktoś tą brudną robotę musi odwalić. Tym kimś dziś jestem ja.

Plan był prosty. Zapuszczam płytę metalcore’owego As We Fight, odsłuchuję dwa pierwsze takty i na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, jadę po chłopakach jak po burej suce. Bo wiadomo jak to z metalkłorofcami bywa – podobni do siebie jak Chińczycy w masie, grają bez polotu i ogólnie do dupy. Tymczasem „Meet Your Maker” jakoś tam się broni. Oczywiście ja, jako wszechmocny recenzent, mógłbym ich zgnoić i zająć się wywiadem, jaki mam do przetłumaczenia, ale źle bym potem sypiał, mając ich na sumieniu. Bo przetłumaczyli by recenzję, tam same chuje by na nich leciały i nie wiadomo co by zrobili panowie Duńczycy. A tak to jeśli wysilą się na przetłumaczenie tej recki, to przeczytają, że w odróżnieniu od 90% kapel z tego miotu As We Fight ma jakiś tam pomysł na granie tej swojej muzyki. A może nawet jeśli nie pomysł, to wycinają ją oni z polotem, a to nawet taki nieczuły na metalcore sukinsyn jak ja usłyszy. Kawałki są dość agresywne, szybkie, a przede wszystkim pozbawione tych pedalskich zwolnień. No i jakoś tak bez bólu się ich słucha. Sporo tu naleciałości typowych dla hard core’a (na przykład taki „Witness The Slaughter”), sporo mięsistego riffowania („The Condemned”), ogólnie słucha się tego bez bólu zębów. Z wyjątkiem dziesiątego kawałka, który nosi wszystkie cechy znienawidzonego przeze mnie stylu (refreny, melodie, giejostwo normalnie). No i zdjęcia kapeli są równie tragiczne, ale widać taka konwencja – jedni biegają w gwoździach, inni malują oczy.

No, może poniższa ocena nie jest najwyższą wymarzoną przez As We Fight, ale w moim przypadku więcej być nie mogło. I tak chyba byłem w miarę prawy i sprawiedliwy, co? Jak na metalcore, to obleci. Nic więcej.

Ocena: 6/10

Tracklist: