Wydawca: Profound Lore
A co tam nowego w tej małej, kanadyjskiej wytwórni? Ano skumali się z dość młodą kapelką Tithe ze Stanów i wydali ich drugi album. Pierwszy kompletnie mnie ominął, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by po prostu strzelić sobie porządną „dwójkę” i zrobić to tak, jakby jutra miało nie być.
Bo tak właśnie to całe trio napierdala. Wymyślili sobie, że będą grzać coś z pogranicza death, black i grindu, a wszystko to zamkną w 29 minutach. Jest to zatem rzecz idealna dla tych, którzy nie mają już cierpliwości do niczego. Te siedem kawałków zapierdala niczym w miarę trzeźwy kolega po flaszkę do wsi obok, gdy orientujecie się, że wszystko już wypite, a lokalny sklepik zamyka się za 10 minut. I zanim się człowiek obejrzy, to ten już wraca ze zmrożoną substancją, tak samo szybko, jak wjeżdża ostatni strzał z płyty „Inverse Rapture”.
Chłopaki z Tithe to jest bezlitosna dzicz. Stawiają bardzo gęstą ścianę dźwięku, w której dla jakiegoś małego urozmaicenia zdarzają się solidne zwolnienia. Ale, jak się pewnie domyślacie, nie ma tu dla nich zbyt wiele miejsca, bo zapierdalać trzeba i zamknąć tą całą sztukę w mniej niż pół godziny. Gitarzysto-wokalista drze się jak opętany, wycina riff za riffem, bo pomysłów miał sporo, a czas przecież goni! Jego rytmiczni koledzy nie pozostają mu dłużni i narzucają srogie napierdalańsko od którego łeb i nóżka chodzą bezwiednie. Tithe nagrało dobre, szaleńcze płyciwo, na którym agresja i deprawacja idą wesoło za rękę.
Podobno z wiekiem zaczyna człowiekowi zwisać co tam w trawie piszczy i słucha tylko muzyki, którą już zna. To pół prawda, pół nieprawda, pół legenda. Bo owszem, „Inverse Rapture” to nowy album, ale zbudowany na doskonale znanych fundamentach. Oryginalność tej płyty łba wam nie rozpierdoli, ale też nie musi. Chciałem porządnego, srogiego metalu, a dostałem album przy którym momentami nawet włos mi się lekko zjeżył. A to już spore osiągnięcie!
Ocena: 7,5/10