Najlepiej to połączyć przyjemne z pożytecznym. Idąc tym tropem ustawiłem sobie dodatkową fuchę w Krakowie na dzień koncertu dwóch wielce interesujących mnie załóg: Sznur i Gruzja. Do Krakowa udałem się z samego rana więc, na kacu który był wynikiem czwartkowej audycji EpiCentrum, w której miałem przyjemność brać udział. Odjebawszy szybko co do mnie należało udałem się z kapcia na krakowski Kazimierz, bowiem tam mieścił się klub, w którym miał miejsce recital obu hord.
Zanim jednakże udałem się do klubu to postanowiłem wpierdolić bardzo dobry ramen, a potem zrobić sobie biforek w knajpach. Jeśli ktoś z Was nie kojarzy krakowskiego Kazimierza – totalnie Wam polecam tę dzielnicę, świetny klimat, świetne knajpy, naprawdę jest tam co robić. Ja wypiłem sobie kilka piwek pod lekturkę „Z zimną krwią” Trumana Capote i około godziny dziewiętnastej wbiłem do klubu Alchemia. Bardzo, bardzo fajna miejscówka – na gorze knajpka, na dole salka koncertowa. Na górze praktycznie zero światła tylko świeczki – w tak uroczych okolicznościach siekłem sobie jeszcze dwa piweczka i obserwowałem kolejkę, która się już ustawiła na gig. Przekrój ludzi naprawdę dziwny. Od typowych black metalowych hipsterów, po jakieś dzieci z corpsepaintami. Jak widać, Gruzja jednoczy. O dziwo, praktycznie nie było znajomych, może poza Kubą ze Sznura, no ale kurwa, dziwnym by było gdyby jego nie było, hehe…
Jakoś przed dwudziestą wszystko się zaczęło. Salka nabita w chuj, ale trudne to nie było bo wielkich przestrzeni to tam nie uświadczysz. Nie mniej jednak pewnie było około stu osób, może niewiele mniej. Koncert rozpoczął Sznur, przy akompaniamencie „Anielskiego Orszaku…”, a potem już poszło. Zaczęli od „Czuję zapach Twojej cipy”, poleciał też „Popłód”, tytułowy z najnowszego krążka czy evergreen – „Zdychaj Chuju”. Chwilę przed koncertem, jeszcze na górze w knajpie jacyć turyści zapytali mnie, co to za koncert będzie się odbywał, więc z godnie z prawdą powiedziałem im, że Polish Domestic Violence Black Metal. No kurwa, nie myliłem się, prawda? Wystarczyło rzucić okiem na prezencję Sznura – dwaj muzycy w opiętych żonobijkach plus wokalista w garniturze jakby wyciąganym kilka razy do roku, zazwyczaj na pogrzeby i komunie. No i oczywiście czarne maski. Co by jednak nie mówić, koncert był naprawdę porządny, rozkręcił się nawet młyn, a kapela zachęcała do zintensyfikowania aktów przemocy i patologii… a hajlowania to pewnie sam zespół się nie spodziewał, hehe… Sznur ma na siebie pomysł i wie jak go wykorzystać, do tego przecież to są doświadczeni muzycy, więc nie przejmujcie się – to nie jest dorabianie ideologii i przykrywanie nią braków muzycznych. Dla mnie to był pierwszy kontakt z muzyką Sznur na żywca i jestem pod dużym wrażeniem ich recitalu.
Następnie była chwilka przerwy, więc hops butelkę piwka i w sumie wróciłem na salkę, bo tam już powoli się rozstawiała Gruzja, o czym świadczyło wydobywające się z głośników „Batumi”. Kurwa, jak oni się pomieścili na tej małej scenie w ośmiu – nie mam pojęcia. I Gruzja to kolejny zespół o którym konserwatywni i twardogłowi black metalowcy nie mają najlepszego zdania. No ale – totalnie mnie ono jebie. Ja ich lubię, jestem fanem i uważam że wnoszą sporo nowego w polską scenę. Kapela zasypała nas dobrze znanymi i lubianymi utworami z obu pełnowymiarowych krążków. Oczywiście jedne miały lepsze przyjęcie niż inne – mowa tu oczywiście o „Mojej Ratyzbonie” czy „Ośmiu Stówach”. Zasadniczo jednakże ich kurwa wspaniały recital cieszył się równie wspaniałym przyjęciem. Naprawdę, oglądanie tego zespołu na żywca to olbrzymia przyjemność i równocześnie – dla mnie zagadka – jakim cudem Gruzini Wokaliści tak zajebiście się uzupełniają. Serio, nawet pod kątem wchodzenia w swoje linijki, wychodziło im to w chuj zajebiście. Oczywiście im dalej w las tym więcej drzew, więc im dalej w koncert tym na scenie działa się coraz większa patologia. Wjechała wódeczka, było pite na scenie, była śpiewana pierdolona „Barka” – wiadomo, że serduszko zabiło mi mocniej, hehe. Było kurwa śpiewane sto lat dla pałkera bo ponoć miał urodziny w ten piękny piątkowy wieczór, a na sam koniec na i tak już wypełniona muzykami Gruzji scenę wjebali się ludzie spod sceny, więc generalnie było tam z dwadzieścia osób, śpiewających wspólnie gruzińskie przeboje. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, więc po jakiejś godzinie ten cudowny recital się zakończył. Ja sobie strzeliłem jeszcze szybkie piwko i udałem się w drogę powrotną, wtulając się w piersiówkę z żubrówką. Po koncertach Sznura i Gruzji miało być jeszcze afterparty prowadzone przez Mchy i Porosty, ale coś tam nie pykło.
Naprawdę świetnie się bawiłem na tym koncercie – od bardzo dawna nie miałem tak dobrze jak podczas tego koncertu. Obie grupy pokazały wysoką klasę patologii i deprawacji – czyli spełniły kładzione w ich oczekiwania. Jeśli będziecie mieli okazję bytności na ich gigach, nie wahajcie się ani przez moment.
