Skip to main content

Wydawca: Fallen Temple

Brakowało mi ostatnio jakiegoś solidnego black death metalu. Takie ciężkiego, brudnego, ale z pewną nutą artystycznej finezji, mimo, iż ta, jak mawia trener Piechnicznek, zabija piękno futbolu.

I pewnego dnia jeden bdb kolega od serca, który nie mógł już zdzierżyć kłębiącej się w nim nawałnicy twórczej, podesłał mi promo swojego nowego dziecka, które dosłownie mnie zmiażdżyło i zaostrzyło apetyt na więcej. Mam na myśli omawiany dziś twór, a który będę nazywać po ludzku, bo nie chce mi się tu wklejać często języka sanskrytu, Pralaya.

W tym roku, ku mojej radości, Pralaya powróciła i to aż z dwoma materiałami, dlatego też omówię je łącznie, bo nie ma między nimi szczególnych różnic. Sama nazwa odnosi się do hinduizmu i oznacza, w dużym skrócie, cykliczną destrukcję całego wszechświata. Fajen. Jeśli jednak spodziewaliście po tym opisie czegoś na modłę modnej dziś noise zagłady z Indii w stylu Tetragammacide, to nie tędy droga.

Pralaya to duet propagujący death black. Tylko i aż, ale za to poziom jest wysoki niczym Odry podczas powodzi w 97 roku. Mimo tego, iż stojący za projektem Demoniac wściekle się od tego odżegnuje, to najbliżej tym materiałom stylem do Temple Desecration, co poczytuję za potężny plus. Szczególnie, że na „Satanic Violence” mamy znane i lubiane wstawki z horrorów, tym razem, o ile się nie mylę, z „Dziecka Rosemary”, co wespół z zawartością muzyczną daje nam totalną annihilację. No i przepyszny cover Demoncy. Bardzo ładnie się to słucha, proszę Waszmościów. Z kolei na „Fallen Temples” mamy piękne wstawki z chórem gregoriańskim, co podbija poziom blasfemii.

No dobra, ktoś powie, pucuję się, jak nastolatek do Goth Lee, ale jak z tą muzyką? Odpowiadam, że podsunięta wcześniej wskazówka, co do Templi powinna wystarczyć za pełną odpowiedź, ale byłoby to krzywdzące wobec Pralayi, która jest wszak tworem odrębnym i dopiero rozpychającym się w podziemiu. Obydwa kuksańce to okrutnie ciężki, surowy i bestialski death black. Nawałnica riffów szaleje niczym sztorm, co podkręca perkusja oraz wokal, który brzmi, jakby nie śpiewał go człowiek, ale raczej dzikie zwierzę, które kiedyś nim było. Całość kreuje niesamowicie duszną, gęstą atmosferę, która powoduje, że ciężko się oddycha, a serce zaczyna dziwnie kołatać od tego klaustrofobicznego klimatu. Pysio.

Wad nie stwierdzono, poza tym, że to dość krótkie materiały, bo aż się prosi o jakiegoś czterdziestominutowego kolosa, po którym ambulans odwiezie nas na OIOM.

Pralaya wjechała w ten rok na pełnej przypominając, że death black w naszym kraju jest pierwyj sort i możemy być z niego dumni. Pozycja obowiązkowa dla każdego czytelnika. Nie ma zmiłuj.
P.S. Obecnie do wyrwania tylko na kasetkach albo w formie cyfrowej, ale wielkimi krokami nadciąga CD, to szykujcie hajs.

Bart
628 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.

Wan > Blazewitch
Recenzje

Wan „Blazewitch”

OracleOracle10 września 2024

Skomentuj