Wydawca: Amor Fati
Múspellzheimr to twór z Danii, co samo w sobie wywołało moje zainteresowanie – niby Skandynawia, ale tamtejsza scena nie jest – przynajmniej mi – szczególnie znana (pomijam pewne folkowe wynalazki). Materiał jest w sumie dostępny od roku, ale niedawno został też wydany na LP przez Amor Fati. Sam Múspellzheimr na swoim koncie zarówno kilka długograjów, jak i trochę pomniejszych wydawnictw, jednak próżno szukać dokładniejszych informacji, kto zacz. Sądząc po nazwie kapeli, jak i tytułach płyt, panowie (a może panie?) mocno inspirują się mitologią nordycką. Muspelheim to bowiem jeden z dziewięciu światów – kraina ognia.
Ta płyta musiała u mnie swoje odleżeć. I w końcu trafiłam na słowo klucz – paradoksalnie nie ogień, a woda, a właściwie deszcz. Dziś (przynajmniej u mnie) wietrzny i pochmurny dzień, i to było to.
Płyta ma ponury klimat, ale spokojnie – żadne smęty. Szybka perkusja, częste zmiany tempa i wysokie, skrzeczące wokale. Robią tu głównie gitary – kompozycja każdego kawałka utkana jest z poplątanych riffów/motywów. Skojarzyło mi się z jakimś rodzajem tkaniny artystycznej – różne tekstury, mniej i bardziej szorstkie; zlepki dziwnych, ziemistych kolorów; tu i ówdzie wetknięta kontrastowa nitka pozornie nie pasująca do całości – jednak przy odejściu o krok, ujawnia się Pomysł. Kompozycja się zamyka i nagle wszystko zaczyna mówić. Ścieżek solowych gitar jest na moje ucho kilka, i pozostają ze sobą w dialogu. Dzieje się bardzo dużo – dysonanse, dziwne skale, ale co jakiś czas prosty riff przywołuje całość do porządku.
Zdecydowanie czuć inspiracje graniem spod szyldu Deathspell Omega, może Ondskapt, ale i sceną niderlandzką – zwłaszcza w melodyjnych zwolnieniach i samym brzmieniu. Całość pokrywa bowiem bardzo gruba warstwa kurzu/szumu gitary rytmicznej, zaś reverb nieco rozmywa kontury pomiędzy poszczególnymi instrumentami. Jednak nie mamy do czynienia z żadnym piwnicznym graniem – mimo, że produkcja udaje lo-fi, wszystko jest dopieszczone w najdrobniejszych detalach, i wyraźnie możemy usłyszeć zarówno to, co robi garowy, jak i basista. Wracając jeszcze na chwilę do wokali – zdecydowanie nie są na pierwszym planie, i to nie o nie tutaj chodzi. Ale zasługują na uwagę – gardłowy wydobywa głównie robiące ciary wrzaski, jak i czasem niższe, bulgoczące dźwięki – i wszystko pomiędzy. Bardzo fajnie to siedzi.
Całość na pewno nie porywa w żadną daleką podróż, ale zabiera na spacer gdzieś nad niedalekie jezioro; w szary, deszczowy dzień, gdy można w samotności popatrzeć na krople bijące w tafle wody. Płyta wymaga od słuchacza uwagi; warto poświęcić jej trochę czasu i zrozumieć, co się tam właściwie dzieje. A dzieje się naprawdę sporo: trzeba tylko się wsłuchać, by poczuć wściekłe smaganie wiatru i chłód kropli na twarzy.
Ocena: 7,5/10
Tracklist:
01.Søkkdalir
02.Selvæder
03.Drømme om sten, om storm, om ild
04.Gabet og Tordenklang
05.Draugen