Jakoś tak się nagle zagęściło koncertów w moim nudnym życiu, bo arytmetycznie wychodzi mi, że w 2024 roku jak na razie jestem co drugi weekend na koncercie – i to poza granicami województwa! Brawo ja.
I brawo Southern Discomfort, które to jakiś czas temu zapowiedziało całkiem fajny spęd w Krakowie. Z którego o dziwo ostatecznie kilku znajomych się wykruszyło. No ale nie aż tak, żebym miał sam jechać, bo ostatecznie cztery osoby się znalazły, które postanowiły wyruszyć z Rzeszowa w drogę ku stolicy Małopolski (dla niezorientowanych – Kraków, dawna stolyca Polaków!)
W drodze pojawiło się info, że koncert będzie opóźniony o godzinkę – i ja to szanuję, bo dzięki takiemu postawieniu sprawy wiedzieliśmy, że nie trzeba napierdalać ile fabryka dała tylko spokojnie mogliśmy się tolać, z postojem na dokupienie piwka na stacji. Zero stresu, zero potrzeb, końanicnieważne…
Pod Hype Park podjechaliśmy przed wieczorynką, ale widząc kolejkę do klubu stwierdziliśmy, że co będziemy se dupy odmrażać, więc przeczekaliśmy w samochodzie. Sprytnie, co nie? Jak już się kolejka zmniejszyła, ustawiliśmy się na jej końcu i dzięki temu weszliśmy do klubu gdy Loathfinder już grało. I tu pierwsze zdziwienie – koncert był wyprzedany, więc podejrzewałem że ludzi będzie jak najebał, ale że aż tak? No było ciasno – nie będę mówił, że nie. Jak się chciałem po jajkach podrapać, to dwie osoby obok musiały się przesunąć. Ale to generalnie dla mnie mały problem. Wróćmy więc do koncertu.
Loathfinder znam jedynie z EPki wydanej onegdaj nakładem Godz ov War Productions, która jakoś nie chwyciła mnie za serce. Nie pamiętam, czy w ogóle wracałem do niej od czasu, gdy ją wypuścili, a było to dobre kilka lat temu. Byłem więc ciekaw ich koncertu, ale też nie obiecywałem sobie po nim zbyt wiele. A przyznam Wam, że zostałem mega zaskoczony. Loathfinder na żywo wypadł znakomicie – surowiej i ekstremalniej niż z krążka. Z „The Great Tired Ones” pamiętam, że było wolno i sladżowo, z elementami black metalu. Na żywca ta muzyka zyskała całkiem nowych wymiarów. I może po prostu ona jest przeznaczona do grania na scenie? Zespół odegrał swój półgodzinny set niezwykle dobrze, a Piotr jako wokalista pokazuje, że świetnie czuje publikę. Duszne black/doom metalowe, chwilami mocno pokręcone numery w zderzeniu z oszczędną grą świateł sprawiły, że oglądało się ich doskonale. I sprawiły, że czekam na ich nowy materiał.
Kolejni byli panowie z Piołun. Ich widziałem całkiem niedawno w Krośnie i wtedy było OK, ale czegoś tam mi brakowało. No i nie zabrzmieli wówczas wybitnie. W Krakowie za to brzmienie było bardzo dobre (nie wiem, dlaczego niektórzy na nie narzekali). Sam zespół zaprezentował się również nienagannie, ale cały czas jeszcze mi czegoś brakowało. Niby wszystko OK, powinno być w porządku, bo i muzycy doświadczeni – no i było w porządku, ale z kapciów nie wyrwało niestety znów. Na pewno jednak mogę powiedzieć, że wypadli lepiej niż ostatnio.
Po Piołunie udałem się tradycyjnie po piwko, po merchyk (jak Sova zrobi koszulki to kurwa klękajcie narody), na pogaduszki ze znajomymi. A potem ustawiłem się grzecznie w oczekiwaniu na przedostatni zespół tego wieczoru. Również i Medico Peste widziałem niedawno, gdy supportowali Baxaxaxa. Więc nie będę się jakoś wybitnie rozwodził w tym momencie, bo set był bardzo podobny jeśli chodzi o utwory. I o wykonanie. Kurwa, naprawdę doskonały koncert. Pokazali, że świetny koncert we wrześniu w Bielsku Białej to nie był wypadek przy pracy, tylko że jest to norma w przypadku tego zespołu. Podejrzewam, że nowy skład ogrywał materiał mocno, bo chyba wszyscy stali z rozdziawionymi gębami, w tym i niżej podpisany. Brzmienie również było OK, nie mam się totalnie do czego przyczepić. Po tak dobrych koncertach to powiem więcej – pasowałoby podziałać z nowym materiałem. Czekam.
No i ostatni koncert wieczoru – oczywiście Mānbryne. Chwilę potrwało, zanim przystrojono odpowiednio scenę, ale w końcu około dwudziestej trzeciej (nie wiem dokładnie, zegarek se do kieszonki schowałem w połowie gigu mniej więcej, żeby nie zginął) zespół wszedł na scenę i rozbrzmiały pierwsze dźwięki „Piachu i niepamięci”. I kurde, coś z brzmieniem trochę się popsuło, trzeba było sobie znaleźć dobre miejsce, bo stanął człowiek w jednym miejscu to trochę się to zlewało, przesunął się bardziej ku środkowi to już lepiej. W sumie zastanawiałem się, jak będzie z setlistą i o ile się nie mylę było siedem lub osiem kawałków – akurat na godzinną sztukę. Zespół w białych corpsepaintach przypominających jakąś spękaną glinę (no albo w zamyśle Śmierć z „Siódmej Pieczęci”), zastanawiałem się w sumie jak się im w tym gra. No ale dawali sobie bardzo dobrze radę. Jednak Manbryne to klasa sama w sobie, co zresztą potwierdziło „Interregnum”. Obserwując S. chwilami miałem wrażenie, że gość wypluje serce podczas wokali, wkładał w nie całego siebie, bez lipy. Jeśli chodzi o setlistę to podzieliła się mniej więcej po pół, chyba z nieznacznym wskazaniem na nowy album, co oczywiście zrozumiałe. Generalnie to drugi koncert Manbryne który widziałem i jestem cały czas pod olbrzymim wrażeniem tego, jak udaje się im odegrać te kawałki podczas koncertu. Duże brawa.
Osobiście uważam ten wieczór za bardzo udany, olbrzymie zaskoczenie (dla mnie) w postaci Loathfinder, potwierdzenie wysokiej klasy Medico Peste i Manbryne, Piołun w porządku.
Na koniec jeszcze kilka słów o organizacji, bo w komentarzach oczywiście wybiło ciut szambo, no bo przecież musiało się wypowiedzieć czterdziestu dziewięciu specjalistów, którzy organizują koncerty co środę więc… Tak, ludzi było od chuja i tak – było ciasno. Nie wiem, też byłem zdziwiony, że na przykład nie ma tym razem tych miejscówek na drugiej salce, gdzie sobie można usiąść wygodnie z piwkiem i poplotkować, bo aż się o to prosiło. Ale kurwa, utyskiwanie że ciasno, płacze i marudzenie, że trzeba było stać na zimnie, bo obsuwa to serio przesada i pizdowatość. Z ludzi naprawdę zrobiły się teraz jakieś cipy, do tego bezmyślne. Przecież widzisz jeden z drugą jaka jest temperatura i jeśli żyjesz więcej niż piętnaście lat na świecie to możesz mieć podejrzenie, że mogą się po drodze wydarzyć różne rzeczy. Jak ci pizda marznie to wychodząc z domu ubierz se ciepłe kalisony, bo może zjebie Ci się samochód po drodze i będziesz stał na poboczu, może PKP nie dojedzie i będziesz kiblował w okolicach dworca albo może wypadnie coś nieprzewidzianego i wpuszczą cię do klubu pół godziny później niż myślał_ś. Southern Discomfort zorganizowało kilkadziesiąt koncertów i logiczne jest, że zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego. A tu zamiast docenić, że typy przy każdym koncercie zapewne ryzykują swoją własną kasę, a mimo to porywają się w tym popierdolonym kraju na organizowanie black metalowych sztuk, to piszczenie i płacze że zimno (kurwa, w styczniu… zimno… szok i niedowierzanie), że tłumnie (nie no, pewnie najfajniej by było jakby przyszło osiemdziesiąt osiem osób, na pewno by się chciało potem ludziom coś organizować), że autobusy poodjeżdżają (tak, totalnie za to odpowiada organizator koncertu, a nie metaluszek, który planuje wyjść z domu na koncert nie ma wyobraźni i nie potrafi przewidzieć pewnych rzeczy), albo że w barze był mały wybór piwa (no kurwa comment). Jeśli te rzeczy Wam przeszkadzają, to może zmieńcie hobby, podobno nie krzyżówka na bujanym fotelu w sobotni wieczór nie ma sobie równych. Fukk off and die.
Krzyżówka na bujanym fotelu na pewno lepsza niż te chujowe kapelki. FuKK off and die.