Wydawca: Shadow Kingdom Records
Na kult Destructor nie załapałem się nigdy – gdy poznawałem metal był to dla mnie zespół nieosiągalny, a gdy YouTube pozwolił Ci poznać 2137 zespołów w jeden dzień, to już byłem zajawiony innymi dźwiękami.
Ale żeby nie było – od czasu do czasu lubię sobie powrócić do grania w takim właśnie stylu, który potocznie zwie się amerykańskim power metalem. Obecnie jednak coraz rzadziej, jednakże z uwagi że w kolejce pojawiła się promówka z „Blood, Bone and Fire” stwierdziłem – czego by nie.
Od pierwszego momentu jest tak, jak spodziewałem się, że będzie. Emanujący energią, nie stroniący od melodii, kiedy trzeba agresywny, a kiedy indziej wzniosły – wypisz – wymaluj power / thrash metal prosto z lat osiemdziesiątych. Zespół jest osadzony w nurcie, którego był współtwórcą niemal czterdzieści lat temu i pokazuje, że mimo upływu tego czasu oni nie stracili werwy. Za to należą się im brawa, bo przecież ileż jest zespołów, które są już cieniami samych siebie. A Destructor nadal się trzyma i wydaje całkiem fajne płyty.
Oczywiście jeśli porównacie sobie najnowszą „Blood, Bone and Fire” do „Maximum Destruction” różnica jest duża – moim zdaniem niestety na niekorzyść najnowszej płyty. No ale debiut naprawdę wyrywa z butów, więc nie ma co się dziwić. Z drugiej strony – czterdzieści lat po tym albumie zespół wydaje album, o którym nadal można powiedzieć, że jest dobry i z klasą – czapki z głów. Choć brakuje człowiekowi tego brudu i bezczelności, które słychać na pierwszym albumie. I właśnie biorąc to pod uwagę nie mogę powiedzieć, że Destructor nagrał znakomity album. Nagrał album fajny. To wszystko.
Ocena: 7/10