Skip to main content

Gdy Destroyer 666 planuje zagrać jakiś koncert w tym smutnym kraju, zawsze uczestnictwo w takim evencie jest przeze mnie rozważne. Co prawda wtorek to dość słaby dzień na taką imprezę, postanowiłem jednak się wybrać tym bardziej, że ekipa żądnych wrażeń fanatyków „satanistycznego speed metalu” znalazła się pokaźna i można było dołączyć do wesołego pojazdu wiozącego wprost do Grodu Kraka.

Wyjazd zaraz po 17 i niewiele po 19 meldujemy się na Kamiennej 12. Lokal już mi dobrze znany z wszystkimi jego plusami i minusami. Szybki rzut oka na merch. Szata graficzna „Never Surrender” niestety nie robi na mnie zbyt pozytywnego wrażenia, więc koszul nie był barany pod uwagę. Było brane pod uwagę CD, ale się już wyprzedało. Bodyfarm i Helleruin też przywieźli sporo klamotów. Było w czym wybierać.

Szybkie przywitania i już na scenie instaluje się Helleruin. Z tego, co się rozeznałem, to jest jednoosobowy projekt z Holandii, który jednak od jakiegoś czasu przybrał formę zespołu grającego na żywo. Z lekka się zapoznałem z ich twórczością przed koncertem. „War upon Man” ma kupę fajnych riffów, ale jednak trochę za mało przesłuchań mam za sobą, żeby uważać, że znam tę płytę dobrze. Niemniej jednak, wiedziałem, że to moje klimaty, więc poszedłem pod scenę. I faktycznie, żarło to dobrze. Prezencja sceniczna niczego sobie, a i numery broniły się same. Faktycznie każdy miał jakiś motyw przewodni, który zapadał w pamięć. Szczególnie dobrze zabrzmiał dla mnie „Hymn of Life and Death”, który zapowiada nowy materiał. Ma on się ukazać jakoś przełomem maja i czerwca. Mi siadło i będę wypatrywał tej płyty. Goście grali jakieś 45 minut i to w zasadzie wystarczyło. Ja byłem zadowolony, Helleruin dobra kapela. Będzie nadal słuchane.

Po nich szybka przerwa na kibel i uzupełnienie trunków. Pierońskie kolejki po złocisty napój jak były wcześniej, tak są tam nadal. A nie szło ku polepszeniu tej sytuacji, bo do klubu wbiło naprawdę solidne w swej liczbie towarzystwo. Spodziewałem się, że będzie dużo ludzi, ale jak na wtorek i trzy koncerty w Polsce, to jednak spore zaskoczenie. Ale znakomicie. Taki widok cieszy!

Ale dobra, pora na Bodyfarm. Od razu napiszę: przesłuchałem raz jedną płytę tego zespołu i mi nie siadło. Znaczy jest to przyzwoity metal w swoim rzemiośle, ale takich kapel to jest pierdyliard i dla mnie nic nowego. Ale postanowiłem dać szansę i muszę przyznać, że na żywo zabrzmiało to lepiej jak z płyt. Przynajmniej dla mnie. Okazało się też, że spora część publiki pofatygowała się między innymi na nich. Młyn pod sceną na początku dość skromny, przejawiał momentami całkiem imponujące rozmiary. Goście też widać, że nie nowicjusze na scenie i potrafili dobrze rozkręcić imprezę. Podobały mi się też te wyrzutnie dymu, ale po ich użyciu przez jakieś czas gówno było na tej scenie widać. Ale niech im będzie. Dla mnie największy plus to ten fajny doomwy kawałek, który oczywiście nie mam pojęcia jak się nazywa. Nie przekonali mnie tym koncertem do swoich płyt, ale zdecydowanie zyskali w moich oczach.

Kolejne piwko, kolejne pogaduszki i są oni. Jeden z najlepszych koncertowo zespołów ever. Przesadzone? Nie sądzę… Deströyer 666, bez zbędnego pierdolenia wychodzi na scenę i rozpierdala pierwszym riffem „Never Surrender” z płyty o tym samym tytule. Kurwa, na początku nie byłem zbytnio przekonany, ale autentycznie z każdym jednym przesłuchaniem ta płyta u mnie zyskuje, a teraz jestem na etapie, gdzie już praktycznie traktuję ją, jako jedną z moich ulubionych z okresu po „Terror Abraxas”. I najlepsze jest to, że kawałki z tej płyty wcale na żywo nie odbiegają od reszty numerów. Ja pierdole: „Pitch Black Night” czy „Guillotine” brzmią przezajebiscie na żywo. Szczególnie „Guillotine” ruszył publikę aktywizując zarówno do przepychanki pod sceną jak i do gromkiego odśpiewania refrenu. Ogień w chuj! Co tam jeszcze było? „Wildfire” , „Sons of Perdition”, „Trialed by Fire” , „Lone Wolf Winter”. Kurwa to jest coś wspaniałego! Publika je im z ręki, a goście karmią się energią i robią taki rozpierdol, że się to w dupie nie mieści. Uwielbiam ten zespół, za ten ogień na żywo. W życiu nie wiedziałem ich w formie innej niż „na pełnej piżdzie”. Nie licząc tego, co zagrali z 20 minut na Metalmanii, ale i tak te 20 minut było na najwyższym poziomie rozpierdolu. Koniec tego spektaklu nadszedł zdecydowanie za szybko, ale jaki to było koniec. „Metal i Piekło”! Tak było! Nie zmyślam. Wiadomo też było, że zejście ze sceny nie jest permanentne i wyjdą, żeby jeszcze raz przypierdolić w zęby. A nawet dwa razy, bo odśpiewawszy jeden ze swoich największych przebojów „Satanic Speed Metal”, poprawili jeszcze ukłonem w stronę Motörhead w postaci „Iron Fist” i już nie było, co zbierać.

Wyszliśmy z pieśnią na ustach. Kolejny genialny koncert zaliczony. Więcej!

Pathologist
1143 tekstów

Skomentuj