Wydawca: Maggot Stomp
Nie spieszyło im się z drugim krążkiem, ale to nic nie szkodzi. Można było sobie na spokojnie wielokrotnie wrócić do „A Monument to the Dead”, które jesienią 2019 elegancko wchodziło w długie wieczory przy mocniejszym procentażu.
No i mamy wreszcie nowy album, a ten posłuży bardzo dobrze dokładnie w tym samym celu, co „jedynka”. Ponownie jest to osiem strzałów w pół godziny, klasyczek. I niech mnie cholera, jak dobrze rozsmarowuje już pierwszy numer! Zero ozdobników, zero wstępów, konkret od samego początku. To mi się podoba niezmiernie. Festiwal obskurnego obrzydliwstwa kontynuuje drugi kawałek i, tu bez niespodzianek, jest tak aż do samego końca. Kryste panie na kółeczkach, jak ten longplay gładko wchodzi. Normalny, prosty death metal. Chłopaki mają przy tym niezły zmysł kompozytorski, bo trudno mi tu narzekać na nudę czy zmęczenie. A zdarzają się przecież płyty, w których coś zgrzyta już po paru minutach. Typki z Coffin Rot po prostu potrafią pisać porządne numery. I już chuj w to, ile im to czasu zajęło. Może są leniwi, może mają inne sprawunki, a może tak długo dopieszczali ten krążek. Nie ma to znaczenia. Liczy się efekt końcowy. Jak to często bywa, robotę robią zmiany tempa, klimat, brzmienie, solówki i krótki czas trwania poszczególnych numerów. Zanim poczujesz pierwszy łyk tego napitku, to chwilę po nim wjeżdża drugi. Tu ciągle coś się dzieje, nie masz wrażenia, że łajba właśnie osiadła na mieliźnie. Nawet kiedy uderza ostatni, wyjątkowo dłuższy kawałek. Bo ten spina to wszystko elegancko i po prostu zachęca do kolejnego podejścia.
Kurwa, no, moje chamskie podniebienie zwyczajnie zostało tu połechtane aż zanadto. Ten album, jak na moje, przebija debiut. Wielu płyt z tego roku nie zapamiętałem, bo też często po prostu wracałem do staroci, ale ta na pewno się pośród nowości wyróżnia.