Nie będę ukrywał, że ubiegłoroczną edycję Black Danzig totalnie odpuściłem ze względu na skład, który nie za specjalnie mnie przekonywał. W tym roku postanowiłem jednak się wybrać, bo nie darowałbym sobie po raz kolejny odpuszczenia Venefices. Idąć do klubu w pierwszym momencie zaliczyłem szok, bo oto na ulicy Elektryków, gdzie znajduje się Drizzly, zrobiła się sroga kolejka. Pomyślałem wtedy: będzie grubo. Jednak gdy zbliżyłem się bliżej okazało się, że tego samego dnia w większym B90 jest jakiś koncert, a przed Drizzly Grizzly jest zdecydowanie mniej luda. I w sumie byłem z tego faktu zadowolony, gdyż zawsze ceniłem sobie koncerty z mniejszą ilością publiki (a ta jak się później okazało jednak dopisała)… No dobra, przejdźmy więc do rzeczy.
Jako pierwszy na scenie pojawił się Devilpriest, który miałem przyjemność widzieć na początku tego roku w ramach trasy Profanacja i Bluźnierstwo. I dokładnie jak wtedy, tak i tego dnia muzyka Ślązaków zaczęła mi trybić gdzieś w połowie setu. I w zasadzie sam nie wiem od czego to zależy: czy Devilpriest potrzebuje tyle czasu, by się dobrze rozpędzić, czy po prostu setlista jest tak skrojona, by wpierw zbudować odpowiednie napięcie, by na samym końcu odprawić ostatnie namaszczenie na publice. Nie wiem, ale chyba zacznę się przyzwyczajać po prostu do tego, że druga część sztuki w wykonaniu Devilpriest zawsze będzie dla mnie najlepsza i jako rozgrzewacz dla pozostałych kapel taki z lekka zgruzowany death / black zawsze będzie dobrą opcją. Choć nie do końca w moim guście.
Jako drugi na scenie pojawił się Venefices. I tutaj moja gęba ucieszyła się już maksymalnie. Podczas supportowania tegorocznego koncertu Diocletian w Warszawie zdewastowali mnie absolutnie, a na Black Silesii tylko poprawili. Od tej pory bardzo dobrze odrobiłem lekcje z “Succubacy” i “Incubacy” frezując winyl po kilka razy dziennie. Można więc powiedzieć, że byłem gotowy w stu procentach na zniszczenie tego wieczoru, które co tutaj dużo mówić: było po raz kolejny absolutne. W zasadzie to był najmocniejszy jak dla mnie punkt tegorocznej edycji Black Danzig. Totalna miazga, totalna destrukcja i diabelstwo w najczystszej postaci. Tona gruzu, blastów i opętanych wokali. Do tego ten charakterystyczny sound wychodzący prosto z cultesowego grania wymieszany w posoce bestialskiego wpierdolu (nie zabrakło “Unholy Spirit Diabolos” a jakże!). Widać po Venefices, że jest w tym hordzie (nie) czysta energia i zważywszy na fakt, że był to ich ostatni koncert na trasie “Krwawego świtu nad Polską” muszę stwierdzić, że stanęli na wysokości zadania i zagrali z pełnym zaangażowaniem. Takie granie to ja rozumiem i mogę żreć je tonami. Konkluzja po występie? Wincyj żądam, wincyj Venefices do chuja!
Po wywrotce z gruzem przyszedł czas na główny gwóźdź programu, czyli Deus Mortem. Nigdy jakoś fanboyem tego nie byłem i dopiero pełniak “Kosmocide” oraz zajebista jak dla mnie epka “The Fiery Blood” okazały się tymi materiałami, które w minimalnym choć stopniu do tego zespołu przekonały. Zarazem był to mój czwarty raz na żywo z tym hordem i dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że na żywo to jest jednak maszyna do zabijania. Pełna profeska i obycie sceniczne Necrosodoma mają moc i dar przekonywania, z których to zespół czerpie największą energię. Zarówno wokalnie jak i scenicznie ma ten typ obycie, a przez to całość skupia się właśnie na nim. Czy to dobrze? Jak najbardziej! A muzycznie? Wszystko się zgadzało. Gitary brzmiały zimno i wybornie, blasty wylewały się zewsząd, a publika z minuty na minutę była wciągana coraz głębiej w czarną otchłań kosmicznego piekła. Nie jestem jednak przekonany do tego, że z nowym materiałem na pewno się polubię. Koncert trwał godzinę z małym hakiem, a miejscami odczuwałem pewnego rodzaju znużenie i to akurat w momencie odgrywania właśnie nowego stuffu. Nie miałem jeszcze okazji zapoznania się z “Thanatos”, ale zapewne w najbliższych dniach to nadrobię, ale jeśli całość tak wygląda, znakiem tego, że czeka mnie kolejna mocna przeprawa. Nie mniej, całość występu Deus Mortem wypadła bardzo dobrze i nie dziwię się, że zespół zebrał tego wieczoru największą publikę.
Ogólnie? Poza Venefices przeszedłem ten koncert raczej z boku. Pomimo tego, że Devilpriest i Deus Mortem odwalili kawał dobrej roboty, były tego wieczoru dla mnie po prostu dodatkami. Tegoroczna edycja nie była więc tą najmocnejszą odsłoną Black Danzig. Może kolejne takowe będą… Oby…