Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że pojadę do Krosna na koncert Asphyx to bym się go zapytał najsampierw czy już wziął leki i czy widzi Asphyx w tym pokoju. No ale życie jest nowelą i płata różne niespodzianki. Więc w sobotni wieczór byłem na koncercie Asphyx w Krośnie.
Który to był w chuj dziwnym koncertem, bo był połączony z koncertem Epitome i jakichś dwóch kapele dzień wcześniej. Jak to połączony, czy ten Oracle jeszcze nie wytrzeźwiał dobrze? No fakt, możliwe że jeszcze nie mogę prowadzić gdy piszę te słowa, ale fakt jest faktem. Wyobraźcie sobie mili państwo, że kupując bilet na Asphyx w sobotę obowiązkowo musieliście kupić bilet na Epitome, który grał dzień wcześniej w tym samym miejscu. Równocześnie kupując bilet tylko na Epitome, nie musiałeś kupować biletu na Asphyx. Kurwa, przyznam, że organizator, którego normalnie lubię i cenię za krzewienie metalowej kulturki w mieście powiatowym Krosno, tutaj akurat wszedł na wyższe szczebelki januszostwa. I ja nawet miałem wbić na koncert Kiszki i kompanów, ale obowiązki zawodowe powiedziały „nie tym razem”. Samo podejście uważam jednak za godne napiętnowania.
Dobra, napiętnowałem, lećmy teraz z relacją właściwą. Sobota wieczór i śmigamy do Krosna. O dziwo, w ten sam dzień w Rzeszowie miały miejsce aż dwa koncerty. Szok i niedowierzanie, zastanawiam się, ile osób poszło na Varmię i Gołoledź do Rzeszowskich Piwnic i ile na Okrutnika do Pubu Spółdzielczego, skoro trzy czwarte ludzi było w krośnieńskim Iron Pub…
Wbiliśmy do tego pięknego miasta około wieczorynki, a na scenie już działał gliwicki Vastness. Jako, że wejście do klubu to zawsze rekonesans znajomych, alkoholi i merchu, to na zespół rzuciłem tylko jednym okiem i uchem. Nie było to to złe, death metal chyba taki bardziej techniczny (ale też bez przesady) niż olsdchoolowy, zagrali również cover Cannibal Corpse „Striped, Raped and Strangled” więc powinno Wam to dać obraz ich muzyki. No ale jak już powiedziałem, ten gig przeznaczyłem na zakupy (hail potężne Mad Lion!) i pogaduszki ze znajomymi mniej lub bardziej dawno nie widzianymi. A tych było sporo, bo do Krosna wbiły ekipy z Warszawy, Kielc, Krakowa, Katowic…
Po Vastness nastąpiła dość długa przerwa i na scenie zaczęło się instalować Sacriversum. Koncertowy krążek który ukazał się niedawno nakładem Deformeathing Productions podoba mi się, więc nie ukrywam że byłem ciekaw ich gigu. No i wyszli na scenę i ludzie pod sceną się zebrali, a ja obserwowałem sobie z pozycji przy barze i powiem tak – nie wiem, jaki magik wykręcił koncertówkę, że tak mi siadła, ale jak zobaczyłem na żywo Sacriversum to poczułem się nieco rozczarowany. Coś co fajnie żarło z płyty na żywca trąciło lekko myszką. Nie było to złe, ale jednak w zderzeniu z koncertowym żywiołem to powyrzucałbym z setu te wszystkie kawałki oparte na klawiszach, a było ich niemało bo niepotrzebnie rozmemływały muzykę. No co poradzę, lubię „Shadow of the Golden Fire” i przy kilku numerach tupnąłem nóżką, niemniej jednak dziwnie się to oglądało. Oglądanie i słuchanie muzyki Sacriversum w 2024 roku to dość dziwne przeżycie.
Ostatni i najważniejszy zespół tego wieczora nie dał na siebie długi czekać. Przerwa dość krótka, wypiłem może pół piwka i na scenę weszło Asphyx. Widziałem ich tylko raz, na Metalmanii kilka lat temu ale powiem Wam że koncert Niderlandczyków w takim klubie jak Iron Pub to jest jednak całkiem inne doznanie. Oczywiście zajebiście, że typy grają po festiwalach, ale zdecydowanie ich muzyka zyskuje na kontakcie w klubie na maksymalnie trzysta osób. Zaczęli chyba od „Botox Implosion” a potem już kurwa poszło. Totalny death metal, śmierdzący latami dziewięćdziesiątymi – wspaniale to żarło. Olbrzymim plusem w przypadku Asphyx jest też to, że ich nowe numery są w zasadzie tak samo dobre jak klasyki. A w ten wieczór, zespół serwował praktycznie same numery napisane już w dwudziestym pierwszym wieku. A te spotkały się z w chuj entuzjastycznym przyjęciem, generalnie dość brutalnym również – w końcu „Death the Brutal Way” zobowiązuje. W którymś momencie Martin poprosił ze sceny, by się nie napierdalać między sobą – no dobra, najebanym typom zostało odpuszczone, może Martin uratował im zdrowie – tego nie wie nikt. No cóż, metal to nie kurwa rurki z kremem, cytując klasyka. A propos klasyków – na sam koniec zostaliśmy uraczeni numerami „The Rack” i „Last one on Earth” i to faktycznie był już ostatni wałek. Asphyx wyglądał na totalnie zadowolonych z tego wieczoru, nawet jakby zdziwiony aż tak entuzjastycznym przyjęciem – no ale co zrobisz, skoro masz przed sobą zespół, który już jako jeden z nielicznych z lat dziewięćdziesiątych dzierży dumnie death metalową flagę i nie daje dupy.
Piękny to był koncert nie zapomnę go nigdy. Tak jak zapomniałem na przykład telefonu z samochodu kierowcy, no ale koncert ma swoje prawa. Po totalnie abstrakcyjnym przeżyciu pod tytułem „Asphyx w Krośnie” życzę sobie kolejnych zaskoczeń. Organizatorom podpowiem: „Autopsy w Rzeszowie”…
Bardzo fajna recka, jedynie szkoda ze tego last one on earth nie zagrali w końcu bo zabrakło im czasu i cisza nocna nastała.