Skip to main content

Nie wszystkie dobre koncert da się zobaczyć, ale jeśli jest możliwość, to trzeba wbijać. Dlatego też w piątek wieczorem umyłem nogi, założyłem czysty przyodziewek i ruszyłem do Liverpoolu.

Gdzie, jak zawsze, była obsuwa z wpuszczaniem, ale akurat zdążyło się wypić browara z Żabki (Pub Haggis niestety nadal nieczynny, chlip). W środku od wejścia pysznił się ładnie wyposażony kram z towarami od prezentujących się tego wieczoru bardów. Szczególnie przykuwały uwagę koszulki Antichrist Siege Machine, ale wykorzystując redaktorskie pokłady żelaznej woli skierowałem się do baru celem zaopatrzenia w pieniste.

Ku mojemu zdziwieniu z zaledwie kilkuminutową obsuwą widowisko rozpoczęło Many Blessings. Jednoosobowy power electronic projekt mocno zbrukał dusze słuchaczy. Chwilami miałem skojarzenia z Larmo, które grało parę miesięcy temu obok Gruzji oraz Jadu, a to z powodu poziomu pojebanych dźwięków. Wyobraźcie sobie te wszystkie dziwaczne, elektroniczne otwieracze, czy zamykacze z pojebanych, podziemnych płyt i zbijcie to w półgodzinny występ. Many Blessings zaprezentowało dźwięki do krojenia żywych ludzi w obskurnej piwnicy oraz rozpuszczania zwłok w kwasie. Nie przeczę, miało to swoisty urok, ale jak dla mnie te trzydzieści minut wystarczyło aż nadto. Fani takich dźwięków z pewnością będą ukontentowani, więc polecam zapoznać się. Reszta niech się ograniczy do raptem kilku minut, Wasze umysły tego nie zniosą.

O ile na początku publika była uboga, jak Rumun pod kościołem, o tyle pod koniec występu zauważyłem znacząc zwiększenie przybyłych, co cieszyło. W międzyczasie wpadłem na bdb kolegów Patryka z Diabolic Force oraz Tomka z Behind The Mountains Records (wielkie HAILZ dla Was, chłopy!), a następnie na już prawdziwych znajomych od serca, co wypadało uczcić pienistym oraz grejpfrutówką. Kilka wesołych pogadanek później wróciliśmy pod scenę, bo jak się okazało, nastąpiło przetasowanie w kolejności i swoje misterium rozpoczęło Antichrist Siege Machine.

A mi opadła szczęka tak nisko, że zmiażdżyło mi palce u stóp, bo dwóch typów rozpętało na scenie taki Armagedon, że niejedna kapela w pełnym składzie mogłaby im jeno skoczyć do nocnego po Żubra i białe Marlboro. Przyznaję, słuchałem ich ostatniego pełniaka kilkukrotnie i średnio do mnie przemówił, jednakże na żywo ta muzyka przerodziła się w nuklearną zagładę, hołdującą pięknie Revenge, Blasphemy czy nawet Death Worship, co tylko wzmagało żądzę krwi. Szczególnie dobrze robiły mi te brutalne zwolnienia, które były niczym przerwa w ostrzale artyleryjnym, by ranni mogli zostać powoli zmiażdżeni gąsienicami czołgów, by w ostatnim kawałku powrócić do dziarskiego wpierdolu. Amerykanie rozdali tego wieczoru totalnie, tym bardziej, że nie spodziewałem się takiej dawki przemocy, na tak wysokim poziomie. MJUT o smaku napalmu.

Szalejące emocje należało ukoić Rohozcem, co chyżo uczyniliśmy. Tłumek w klubie okazał się już całkiem godny, a i jeszcze dostrzegłem Cypa z In Twilight’s Embrace, który wbił na koncert ze swoją pociechą. Ciekawe, czy mój Młody też kiedyś będzie ze mną łaził na manewry pod sceną.

Harce zamykało tego wieczoru Spirit Possession. Tu również na scenie wkroczył duet, w tym z dziewoją na bębnach, jednakże daleki byłem od zachwytów. Zacznijmy od tego, że zarówno ich debiut sprzed trzech lat, jak i tegoroczny album, to płyty ciekawe, dobre, ale nie zachwycają mnie. Podobnie było z tym, co płynęło ze sceny. Tupania nóżką i kręcenia młynka stópkami nie było, jednakże nie mogę powiedzieć, by było to słabe. Przede wszystkim na żywo black metal w wykonaniu Amerykanów prezentował się całkiem intrygująco. Dodatkową robotę robił wokalista/gitarzysta, który stylówką mocno przypominał nieświętej pamięci Deada. Znajomi jeszcze podsunęli, że manierą śpiewania przypominał momentami wokalistę Cultes des Ghoules i faktycznie coś było na rzeszy. Co dziwne występ trwał niecałe pół godziny. Cóż, krótko, ale konkretnie. Mi pasowało, bo mogłem być wcześniej w domu i w miarę się wyspać.

Dobry był to koncert. O ile Spirit Possession nie odrzuciło mnie całkowicie, co poczytuję za sukces, to Antichrist Siege Machine jest jebanym obozem zagłady i dla nich samych warto było się kolebać przez pół miasta. Kto nie był, niech żałuje.

P.S. Zdjęć nie ma, bo te które zrobiłem wyszły okrutnie chujowo.

Bart
674 tekstów

Przemądrzały, gruby chuj. Miłośnik żarcia, alkoholu i gór, któremu wydaje się, że umie pisać.

Skomentuj