„Festiwal Szaleństwa” to, o ile dobrze liczę, czwarta książka Wojciecha Lisa. Niestrudzony tarnobrzeski eksplorator polskiej sceny metalowej z przełomu systemów tym razem wziął na warsztat jedną z podstawowych składowych metalowego stylu życia – koncerty i festiwale.
Za młody jestem, by chwalić się tym jak ZOMO prało mnie przed koncertem Metalliki, jak napierdalałem się ze skinheadami na dworcach czy jak kroiła mnie szczecińska brygada napotkana na mieście – nie mam też fantazji samozwańczego zbowidowca Konopnickiego, by do każdego wyjścia ze śmieciami dorabiać historię wyprawy niczym po złote runo. Ale chętnie czytam starszych, którzy dzielą się swoimi wspomnieniami z tamtego okresu. Który prehistorią niby dla mnie nie jest, jednak należy pamiętać, że czterolatkowi trudno byłoby brać udział w potyczkach z łysymi podczas koncertu Kreator. Tym chętniej zabrałem się za lekturę „Festiwalu Szaleństwa”.
Książka, tak jak poprzednie, ma formę zbioru wywiadów – jedni to lubią, inni nie. Jedni zarzucają Wojtkowi pójście po najmniejszej linii oporu i przesłanie tych samych pytań do interlokutorów, innym – jak mnie – to nie przeszkadza, bowiem uważam, że dobry rozmówca nawet z pytania o pogodę ukręci ciekawą wypowiedź. Inna rzecz, że Wojtek wykonał naprawdę tytaniczną pracę, jeśli chodzi o dotarcie do wszystkich osób, których wypowiedzi możecie znaleźć na kartach tej książki. Ale o tym za chwilę.
„Festiwal Szaleństwa” przenosi czytelnika w świat sprzed czterdziestu – trzydziestu lat. Gdy metalowa scena w Polsce była w powijakach, przez co książkę można by również zatytułować „Jak hartowała się stal”, ale ponoć już ktoś użył takiego tytułu. Na ponad trzystu stronach rozmówcy Wojtka dzielą się wspomnieniami z koncertowych wojaży, ale nie tylko. Autor nie ograniczył się tutaj jedynie do odpytania muzyków, ale co szczególnie fajne – dotarł do osób które w latach osiemdziesiątych organizowały wszelkiego rodzaju festiwale i koncerty. Stąd też w książce przeczytamy nie tylko jak smakowała wódka przepijana wodą z kranu, ale też ile zachodu (a może powinienem powiedzieć „Zachodu”) kosztowało ściągnięcie do Polski tuzów pokroju Iron Maiden czy Saxon, kto o tym decydował, kto kogo przekonywał. Czytelnik z jednej strony zostaje zaproszony za kulisy pierwszych Metalmanii, trasy Żelaznej Dziewicy czy Metalliki – a to dzięki rozmowom, jakie kolega Lis przeprowadził z organizatorami tych gigów, jak Andrzejem Marcem, Romanem Rogowieckim – jeśli chodzi o te największe spędy PRLu, nie zapomniał na szczęście też o takich ludziach jak Szymon Krause, Staszek Wójcik czy Wojtek Witkowski, dzięki czemu można dowiedzieć się tego i owego o arkanach organizacji Drrrramy, Thrash Festu czy Shark Attack Festiwal. Dzięki tym ludziom przecież tabuny metaluchów na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mogły cieszyć się hałasem w koncertowym wydaniu.
Na szczęści nie zapomniano też o muzykach i fanach, którzy aktywnie uczestniczyli w życiu koncertowym w tamtym okresie. Co podnosi wartość tej książki – Wojtek nie ograniczył się jedynie do muzyków z Polski, ale dotarł również do takich person jak AC Wild, Alex Wank, Remi Vaucher, Michel Locher (szerzej znany jako Vodphalack) czy Mitch Harris. No i Tony Dolan! Może nie wszyscy tutaj udzielili mega długich odpowiedzi, jednakże bardzo fajnie jest porównać perspektywę muzyków z Polski, dla których deficyt wielu rzeczy w tamtym okresie był na porządku dziennym, zderzoną z szokiem kulturowym jakiego doznawały ówczesne gwiazdy odwiedzające po raz pierwszy demoludy. Ale oczywiście nie można też zapomnieć o masie muzyków z Polski, zarówno tych, którym w perspektywie poszczęściło się bardziej, jak i tych, którzy po wsze czasy zostali w podziemiu. Z ich opowieści czytelnik, który nie miał szans w tamtych czasach na udział w życiu sceny, może wyklarować sobie pewien obraz tych czasów. Czyli nieustannej groźby wpierdolu od „brata metala” albo funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej (czy też gdy miało się mniej szczęścia Zmotowyzowanych Oddwodów tejże), godzinnych podróży taborem kolejowym, spaniem na dworcach czy po krzakach – ale przede wszystkim radości, jaką niosła każda z takich wypraw, bez znaczenia czy na lokalny gig kilku kapel podczas przeglądu zespołów amatorskich, gigu kilku kapel czy dużego festiwalu. Może czasem faktycznie szkoda, że nie każdy dał wyczerpującą wypowiedź, z drugiej strony – wyszła by tu mała encyklopedia.
Wszystko okraszone jest sporą ilością zdjęć, wycinków z prasy, plakatów – nieodłącznym atrybutom opisywanego okresu. Tworzy to integralną całość i spełnia swoją funkcję – odświeżacza pamięci dla jednych, dla drugich zaś – opowieści z cyklu „,młody, kiedyś to było”. Myślę, że jedni i drudzy mogą być zadowoleni po lekturze tej książki.