Na ten koncert poszedłem, po prawdzie, od niechcenia, bo miałem się zobaczyć z bdb kumpelą, która ostatecznie jednak nie dała rady być, bo zachorzała. Mając jednak już bilet podjechałem do Akademii nie będąc świadomym, jaki zostanie tam spuszczony wpierdol tego wieczoru.
Przede wszystkim cieszyło, że klub był nabity. Byłem parę dni wcześniej na Truchle Strzygi i Przyjaciołach, to frekwencja była mizerna, a tym razem wysyp, jak podgrzybków na jesień w Karkonoszach. Pysznie. Szybki odbiór biletu i można było lokować się w środku.
Harce zaczęło nieznane mi wcześniej Larmo. Okazało się, że to jednoosobowy projekt, który kruszy kości przy wtórze tłustego elektro. Z początku byłem sceptyczny, ale już wjechała muzyka, to szczęka opadła mi do ziemi. Bo w życiu bym się nie spodziewał tak sytej dawki popierdolonej muzyki. Masa pojebanych dźwięków tworzących soniczny chaos, z którego wyłaniało się coś niesamowitego, a o niemal schizofrenicznym klimacie. Doprawdy, nie sądziłem, że będzie mi dane usłyszeć na żywo muzykę do pozbywania się ludzkich zwłok, albo krojenia torturowanych ofiar, ale dokładnie taki szalony seans zaserwowało publice Larmo.
Nie było jednak czasu na opierdalanie się, bo całkiem sprawnie na scenie rozmontował się JAD. A ja po raz kolejny doświadczyłem dźwiękowej przemocy. Nie było żadnych głupich przemów do ludu, żadnego pierdolenia, tylko czysty, niczym nieskrępowany wpierdol, do tego z mocnym duchem Siekiery unoszącym się nad nimi. Raptem parę dni temu grała tu wcześniej Siksa, której też przyklejono łatkę punku, ale bez żartów – JAD pokazał, jak punk powinien właśnie wyglądać. Czyste, absolutne wkurwienie i energia, które zmiatają niejedną metalową kapelę, do tego czuć, że każdy dźwięk płynął tam głęboko z serca, a nie z potrzeby odjebania chałtury. Riffy oraz wspomagająca je perka były nieskomplikowane, ale przez to pyszne, niczym tresura u odzianej w lateks dominy. Jeśli idzie o setlistę, to była to przekrojówka, choć mam wrażenie, że z dominacją kawałków z tegorocznego pełniaka. Jeśli jeszcze go nie słyszeliście, to wypad nadrabiać, bo straciliście wiele.
Dobry Jezu, co fajkiem na zewnątrz częstujesz, czułem się po tym występie, jakbym wciągnął kreskę i zapił to kawą zmieszaną z redbullem, po czym jeszcze łoił wódę. Energia buzowała potężnie, jak dawno już nie było. A tu została gwiazda wieczoru, czyli Gruzja.
Można Gruzję lubić, lub nie, ale nie można odmówić im bycia fenomenem ostatnich lat. Obrazoburczy, łamiący każdy schemat, jaki się da i mający wszędzie rzeszę (hehe) fanów, co potwierdziło się także we Wrocławiu, gdzie pod sceną, był tłok aż strach. Chłopięta zaczęły misterium od „Jeszcze nie mamy na Was pomysłu I”, a pod sceną rozpętał się armageddon. Na każde słowo, każdy riff wybuchał dosłownie orgazm entuzjazmu. No weźmy takie następne „Królowie Zwierząt”, które doprowadziło niemal do zamieszek, by zostać stonowanym przez przyjemny TRVE CVLT Reni Jusis Worship, czyli „Kamerę Dionizosa”, by wjechał niedługo później doskonale bujający „Jego Głos”, który został odśpiewany w całości przez publikę aż drżała ziemia. Doskonałe. Wyłapałem również kawałek ze świeżutkiego „Vulgatora” i coś ze splitu z Neon Scaffold. Była też moja ulubiona „Moja Ratyzbona”. Chryste, można mówić wiele o Gruzji, ale to trzeba mieć talent, by stworzyć kawałek przesiąknięty na wskroś dekadencją artystyczną tak mocno, że podczas słuchania aż czuć zapach taniej wódy oraz podłych fajek. Następujące po nim „Opuść mnie” mimo mocnego wydźwięku brzmiało już niestety mizernie. Warto jeszcze wspomnieć, że na bis po raz kolejny odegrano „Jego Głos”, co poskutkowało znów śpiewami z publicznością i można było pocałować misia w nosek na dobranoc.
Ależ to był syty rozpierdol. Wspominałem, że parę dni wcześniej dokładnie w tym samym klubie zagrała Siksa, wespół z Truchłem Strzygi, Armagh i Swayzeee, i wskazać muszę, że klub był wtedy niemal żenująco pusty. Tym razem ludzi było pełno aż po dach, co przełożyło się również na syty rozpierdol pod sceną, na który wejrzał Pan i było to mu miłe. Doskonały koncert był to on. Takiej bomby dawno nie słyszałem, szczególnie we Wrocławiu. Każdy kto nie był, może żałować, że ominęła go taka wspaniała porcja sztuki.
