Dzień wydarzenia upłynął dosyć szybko i mniej więcej przed otwarciem bram koncertu stawiliśmy się przed klubem. Nie wiem, ale mam osobiście jakiegoś farta do tego miasta czy też bardziej do klubów właśnie. Co koncert, to inne miejsce. Co koncert, to ostatnie miesiące funkcjonowania tegoż. Tak było na słynnej Mgle, Mare, One Tail One Head, Svartidaudi w 2014 (Lizard King) . Tak było w 2015 na Ondskapt / Archgoat (Klub Fabryka). Tak było na zajebistym Clandestine Blaze, Mgła, One Tail One Head, Misþyrming, Kringa w 2015 również (Klub Rotunda) czy też moim ostatnim jak do tego dnia krakowskim koncercie Necros Christos, Ascension, Venenum w 2019 (Klub Zet Pe Te). I tak się głowię, że jak takie zajebiście duże miasto może mieć problem z miejscami do grania?! Wytłumaczy mi to ktoś?! Tak, tylko z ciekawości pytam. Uświadomiłem sobie przez to też, że właśnie minęło osiem lat, kiedy to po raz ostatni widziałem Kringa i Misþyrming na jednej scenie. Oczekiwania więc rosły z minuty na minutę.
Nie powiem, klub sam w sobie całkiem w mordę, tylko już na samym starcie poczęstowany zostałem nie tylko kolejką po piwo ale i zajebistym ściskiem do merchu. Ja pierdolę, jak generalnie nie narzekam na takie chuj mało istotne niedogodności, tak tego dnia po raz pierwszy od dłuższego czasu widziałem taką zbitkę po precioza od zespołów. Z jednej strony się nie dziwię, 90 gieta za wosk czy też 50/60 za cdeka / koszulkę to w obecnych czasach to jak za darmo… Z drugiej, jak można być taką pizdą i 30 minut stać i zastanawiać się nad rozmiarem koszulki: a może ta s-ka albo l-ka… no nie wiem, co kochanie, misiu pysiu sądzisz? O take BLACK METALOWCÓW kurwa mamy…
Stojąc w kolejce, która ciągnęła się aż od kibla, usłyszałem pierwsze takty, które zaczął grać Nubivagant, a które nieco olałem, przyznaję. Płyny jednak uzupełnić musiałem, a byłem już blisko celu. Wracając do muzyki. Okej, projekt typa co w Darvaza czy też Fides Inversa macza palce, to powinien być argument ostateczny. Nazwy mi mówią dużo, kiedyś gdzieś nawet słuchałem, a i nawet jakąś promówkę Nubivagant też gdzieś kiedyś przytuliłem ale przyznam, że nigdy na dłużej z tym graniem nie zostałem. Jasne, zawsze to coś innego. Blaczur podegrany w okultystyczno-atmosferycznym sosie z czystymi wokalami i tyle. Kumam, że takie granie może się wielu osobom podobać, mi jednak jakoś podejść nie mogło, choć tego wieczoru Omega wespół ze swoim perkusistą momenty miał. Szacun, bo we dwóch to jednak trzeba umieć grać. Wystałem się nie więcej niż dwa / trzy kawałki i postanowiłem się przemieścić za kotarę, by dalej obserwować ścisk przy merchu i przywitać Oracle, który nieco spóźniony, pojawił się na koncercie.
I tutaj uwaga do tej kotary właśnie. Chujowy to pomysł oddzielać salę koncertową od strefy picia / merchu taką płachtą materiału. Zdecydowanie lepiej by było, gdyby jej nie było. Raz, że klub zyskał by na przestrzeni, dwa każdy mógłby obserwować koncert nawet stojąc w tej kolejce (w gdańskim Drizzly Grizzly szybko poszli po rozum do głowy).
Wracając do Oracle, to wiedział kiedy typ ma przyjść, bo na scenie zaczął już powoli grać pierwszy strzał tego wieczoru, czyli Ritual Death. No kurwa, przyznam, że było co oglądać. Z resztą debiutancki materiał jest zdecydowanie w piździcho. Nieźle się go słucha, ma swoje momenty, które wbijają się w czachę. I zarówno studyjnie jak i scenicznie ten zespół wygrywa, choć przyznam, że specjalnym fanem takowego nie jestem. Okej, narzekam ale oddaję Wraathowi to co jego: rozdał tego wieczoru wszystkim karty śmierci. Było grane coś z demosów, było grane – co oczywiste – z pełniaka i te numery chyba najbardziej do mnie przemówiły. Taki “Black Metal Terror” wjechał jak kosa w żebra bękarta na krzyżu, a sam “Salome’s Dance” to miód jaki się pije zdecydowanie zbyt rzadko. Spore wrażenie sceniczne robiła też charakterystyczna maska/czaszka Wraatha, co wraz z rozstawionymi po bokach sceny stolikami, ze świecami i czaszkami, mogło dać odczucie, jakbyśmy właśnie byli świadkami rytuału śmierci. Intensywny set, który pozostawił we mnie lekki niedosyt (chiałem tego dnia więcej), ale może to i dobrze…
Po koncercie trzeba było uzupełnić płyny, poknuć nad kejosem i ponarzekać trochę na scenę. Generalnie sporo znajomych mord tego wieczoru dało się zobaczyć i nawet sam Orbitowski czy też Gajewski z wszechpotężnego Metal Music Attack zaszczycił swą obecnością tego wieczoru. Miasto pełne kultury (i kontrastu), chciałoby się rzec.
Kringa. Osiem lat, to w sumie szmat czasu. Pamiętam – nieco już mgliście, ale jednak – poprzedni koncert Austryjaków, który był co prawda grubo przed wydaniem “Feast Upon The Gleam”, ale już wtedy ci goście dysponowali orężem, który mógł zrobić dobrze niejednemu słuchaczowi. Nie inaczej było i tego wieczoru. Wystarczy, że poszedł na tapetę jako jeden z pierwszych “Unwind The Gap Anew!” z rzeczonego “Feast Upon…” a już byłem zrobiony. Kurwa, nie wiem czemu, ale to właśnie ten album przekonuje mnie do siebie najbardziej koncertowo (i studyjnie też). Kawałki z “All Stillborn Fires, Lick My Heart” są w jakiś sposób rozwinięciem tego, co znalazło się na “Feast Upon The Gleam” ale mimo wszystko nie chcą wchodzić tak dobrze, jak te starsze. I mimo tego, że brzmiały kurewsko dobrze tego wieczoru, jak chociażby taki “Eroding Passage” czy “Gardens In Bloom”, to jednak nie jest to to samo (może więcej obcowania z nowym materiałem przekona mnie bardziej). Mimo to, Kringa zaliczyła zajebisty strzał, a te nieco ponad 40 minut charakterystycznego, podlanego miejscasmi rock’n’rollem czy też okultyzmem black metalu minęło mi jak 5…
Po kilku szybkich piwach, pozbyciu się kasy za pomocą kupna woskowych płyt, nadszedł czas na ostatni zespół tego wieczoru. Według niektórych na zespół, który wydał płytę roku. Nie będę się tutaj spuszczał, ale przy wydaniu “Söngvar elds og óreidu” już wiedzieliśmy, że Misþyrming to będzie mocny hord. No i faktycznie. Jak Islandia moim zdaniem od dłuższego czasu nie jest w stanie przełamać tego boomu na misþyrmingowo / svartidauðaudowe (ej, że tak zapytam to faktycznie zaliczyli split-up?) / inne islandzkie hordes granie, tak tego wieczoru tych czterech kolesi pokazało, że jestem jednak w błędzie. Otwierać koncert takim “Orgia” by zaraz przejść do kasującego wszystko “Söngur heiftar” to trzeba jednak umieć. Ten kawałek zawsze będzie mnie robił doszczętnie. I doszczętnie mnie zrobił i tego dnia. Niektórzy sądzą, że jedynka Islandczyków, to jednak słaba jest, bo dwójka lepsza. Chuja tam, równie dobra co dwójka co potwierdzili tegoż właśnie wieczoru. Generalnie, przekrój materiału był idealny i dobrze komponował się jako całość, zaś nowe kawałki sprawdzą się zapewne też jako onlinery na jakimkolwiek innym koncercie Misþyrming (“Með hamri” to soczysty kop w mordę, ale mi osobiście zabrakło chociażby takiego “Engin Vorkunn”)… Cóż mogę więcej dodać. Po ostatnim takcie jakim był “Allt sem eitt sinn blómstraði” z gościnnym udziałem Wraatha zostałem nasycony Islandią pod korek (oby tylko nie na kolejne 8 lat) i muszę stwierdzić, że to był kurewsko dobry koncert.
Co by więcej już nie pierdolić. Był to zajebisty koncertowy otwieracz tego ciekawego, rozpędzającego się jak inflacja, 2023 roku. Sporo znajomych mord, zestaw muzyczny niczego sobie, choć organizacyjnie może nie tak idealnie (ta część kejosa płaci za wyjściówki, więc trochę wymaga), ale nadal na wysokim poziomie… To wszystko sprawiło, że w tym roku chcę jeszcze więcej takich sztuk. I oby tak też się stało.