Miło, kiedy w rodzimym mieście w końcu zaczyna się coś dziać i odbywa się zacny event. Tak właśnie z było z drugą edycją Czarnej Nocy Sudeckiej w Jeleniej Górze. Pierwszą niestety musiałem odpuścić, bo alkozagłada w Gliwicach wtedy była, ale już kolejna obligowała do stawiennictwa, tym bardziej że skład był niezgorszy.
W dniu gigu zadekowałem się wcześniej w górach, by nieco przed siedemnastą zjechać do Sobieszowa (dzielnicy Jelonki), gdzie miały odbywać się harce. W Domu Kultury Muflon byłem raz i to tak dawno, że zapomniałem, jak to właściwie wygląda w środku. Na miejscu szybka obczajka merchu, który wystawili Wisielec i Sznur (tak, moi mili, ktoś miał wesoły pomysł, by na jednym gigu pojawiły się oba te hordy), potem odebranie pieczątki i można było wbijać na salę. Ta okazała się spora, przypominająca mniejszą salę w filharmonii lub w teatrze. Scena jebitna, więc nie było ryzyka, że muzycy pozabijają się w ścisku, bądź zadepcze ich publika.
Wspomnę od razu, że Czarna Noc Sudecka borykała się drobnymi problemami, bo ze składu odpadły dwa hordy, najpierw czeski Mivedantal, a następnie wrocławski Atonement. Na miejsce jednego z nich wskoczył lokalny Necrosed. Nie znałem ich wcześniej, ale oto nadarzała się okazja, by to nadrobić, by to oni otwierali koncert.
I pożałowałem, że tego dnia nie mogłem pić, bo prowadziłem. Na scenie zagrało trzech typów, przy czym perkusisty zabrakło więc gary leciały z playbacku (zapachniało osławionym występem Christ Agony, czyli Cezar i laptop). Oprócz niewiarygodnie chujowych żartów, co jest wyczynem przy mojej tolerancji na głupawy humor, zaprezentowano coś w stylu death metalu, bodajże, ale na bardzo niskim poziomie. Najlepsze w tym jest to, że słychać, że typy w Necrosex, pardon, Necrosed umieją w riffy, ale powinni mocno się zastanowić, co i jak chcą grać, bo na razie marnują się straszliwie. I na litość boską, niech zostawią ten chujowe heheszki, bo może umrzeć z zażenowania. A na trzeźwo wytrzymać tego nie szło.
Następny na scenę wjechał świebodzicki Wisielec. Trochę miałem obawy, a konkretniej, czy będzie słychać postęp w ich graniu. I wiecie co? Dojebali. Stare kawałki zabrzmiały wyśmienicie plugawo, a i poleciały dwa nowe, w których czuć większą ilość siarki, czyli nie ma osiadania na laurach. I bardzo kurwa dobrze. Publika entuzjastycznie przyjęła występ świebodziczan szerząc chętnie przemoc pod sceną oraz tworząc sympatyczny krąg harców. Propsuję, że tym razem integracja ze sceny nie obfitowała w chujowiznę, tylko godnie zachęcano do krzewienia rozpierodolu. A ten nasilił się szczególnie, gdy wjechały na koniec dwa covery: Mayhem oraz Deicide. Słodki Jezu, coś w ksylitolu zaklęty został, jak oni pięknie odegrali to „Sacrificial Suicide”. Aż drżała ziemia, tym bardziej, że na scenie gościnnie wspomagał ich przy tym kawałku wokalista Atonement. Dobre to było i cieszy mnie, że chłopy poczyniły postępy w czarnej sztuce. W tym tempie kolejny pełniak może się okazać czymś naprawdę smakowitym.
Po Wisielcu była chwila dłuższej przerwy, którą wykorzystałem towarzysko, by powrócić na jeleniogórski Brzask. Pamiętam, że debiut był lekko nieporadnym, ale udanym ciosem z pogranicza black death metalu, gdzie jednak słychać było, że to nie jest typowy black/death, a po prostu hord nie mógł się zdecydować, który gatunek chce grać. Od tego czasu miałem wielką ochotę obczaić ich na żywo, co w końcu się udało.
Nie wiem kurwa, może za dużo słuchałem w tym roku plugawych rzeczy z polskiej ziemi ( TEJ ZIEMI!), by daleko nie szukać, choćby Sarg albo Gniew, ale Brzask mnie trochę zawiódł. Część winy można zwalić na nagłośnienie, które kurewsko podbijało bas, wokal oraz jedną gitarę. Dało się jeszcze słyszeć perkusję, ale reszta instrumentów? Słabo. Na szczęście stałem blisko sceny, to szło coś wyłapać. A wynikało z tego, że Brzask jednak skręcił mocno w stronę black metalu, co jest słusznym kierunkiem, jednakże z dość mocno uwypuklonymi elementami melodyjnymi.
Nie było to złe, ale jednak oczekiwałem czegoś bardziej siekącego mrozem oraz nienawiścią, więc to może być tylko kwestia moich własnych oczekiwać, tym bardziej, że publiczność wyrażała ogromny entuzjazm. Jeszcze jako minus dorzucę dość irytujący wokal. Czuć, że jest chęć i potencjał na dobry skrzek, ale momentami wyraźnie nie nie wyrabiał, co mocno kłuło w uszy. Ponarzekałem, ponarzekałem, ale czy było to chujowe? Myślę, że to tylko kwestia mojej własnej poprzeczki oraz zjebanego nagłośnienia. Obadajcie Brzask, jeśli nie znacie bo warto. Z płyt słucha się naprawdę przyjemnie.
Mówi się, że prawdziwego mężczyznę idzie poznać po tym, jak kończy. Przenosząc to, na ten wieczór, to końcówka czyniła z tego występu jebanego Schwarzeneggera, a to dlatego, że grał wałbrzyski Sznur.
Tych chorych pojebów zna chyba każdy czytelnik Kejosa, a jak nie, to wypad nadrabiać, bo Sznur jest swoistym fenomenem polskiej sceny. Zręcznie adaptując stylistkę miejskiego black metalu, który nurza się we wszelkich ludzkich patologiach stworzyli piękną rzecz. Na scenie obowiązkowo skład pojawił się w eleganckim odzieniu oraz kapturach i rozpoczęli od adorowania żeńskiej części publiki grając „Czuję Zapach Twojej Cipy”.
Potem poleciał już cały „Dom Człowieka”, który zalał publikę mieszanką fekaliów, taniego alkoholu, a nad wszystkim unosił się dym z najtańszych fajek oraz kiepów z najpodlejszego tytoniu. Szczególnie pysznie wyszedł im „Popłód” oraz tytułowy „Dom Człowieka”, gdzie poziom chamstwa oraz zezwierzęcenia sięgnął zenitu. Podkreślę tutaj z dumą, że publika mocno entuzjastycznie reagowała na płynącą ze sceny ohydę poprzez oddawanie się pląsom, odśpiewywaniem wspólnie przebojów oraz zrzucaniem iluzji człowieczeństwa. Z dumą warto tu wspomnieć, że Sznur dorobił się jednocześnie antyfanów, gdy na scenę wlazła jakaś babka i zaczęła nagabywać Zer0, że jest chyba jakiś pojebany. Na kulturalne pytanie o to, z której jest telewizji zbiegła obrażona ze sceny, pośród aplauzu publiki.
Aż serce rośnie, gdy człowiek widzi, że bez uciekania się do przaśnych postów na mediach społecznościowych black metal potrafi swoją muzyką budzić odrazę oraz wstręt. Piękne. Akurat po tym wesołym incydencie zaprezentowano kawałek z nadchodzącej płyty „Larwy” (Potężny Wydawca zdradza, że będzie to gruby szajs, więc już zacieram łapki), a resztę seta uzupełniały wesołe klasyki „Zdychaj Chuju” oraz „Zabić się Będąc Martwym”. I byłby to koniec, ale jednak Sznur zdecydował się na bis, na którym zaproszono publikę na pląsy na scenie. Coś wspaniałego.
Po wszystkim pozostało tylko pożegnać się ze znajomkami i wracać do twierdzy w górach.
Świetny był to koncert. Szkoda, że odpadło Atonement i czeski Mivedantal (Necrosed też mógłby), ale pozostałe hordy wynagrodziły te braki z nawiązką, szczególnie Wisielec. Sznur to osobna kategoria, bo tego wieczoru rozjebali wszechświat niczym Faraon Mumia. Szczególne propsy dla Zer0, który w roli wokalisty bawi się przednio i idealnie oddaje klimat ich utworów. MJUT! Cieszy mnie również naprawdę porządna frekwencja, bo sala była w szczytowych momentach mocno nabita. Dobrze widzieć, że w Jeleniej Górze jest nadal potencjał dla eventów typu METAL. Jeśli ktoś nie był, to niech żałuje, bo ominął go naprawdę przedni gig w pięknych okolicznościach przyrody. Czekam na kolejną edycję!
Myślę,że chyba baba Ci nie daje.Chocby opis Twojej osoby…gruby,chuj,przemądrzały,alko alko.
Jasne,że każdy ma prawo wypowiedzieć się na temat kto jak zagrał.Cieszy nas,że możemy dać chwile radości sobie i innym.A Tobie panie Alko alko życzę kolejnej butelki.Zyczy zespół Necro Necro.
P.s
Mamy perkusistę.Jesli chodzi o ścisłość.
O, zamiast przyjąć na klatę krytykę, to w gównokapela się zesrała, kto by przewidział.