Wydawca: Season of Mist Records
Dwie dekady trzeba było czekać na nową płytę Amerykanów z Brodequin. Czyli tak naprawdę jeśli ktoś urodził się w momencie wydania „Methods of Execution” to w momencie wydania „Harbringer of Woe” jest już młodym dorosłym. Może nawet maniakiem twórczości brutal death metalowców z Knoxville.
Dawno nie słyszałem tak dobrej płyty z gatunku w jakim obraca się Brodequin. Panowie starsi o dwadzieścia lat, do pomocy dokooptowali sobie pałkera od siebie z ośki i w ten oto sposób wydali płytę, która zrywa berecik z łysinki. Dawka wpierdolanu brutalu została dobrana przez nich po mistrzowsku – trzydzieści dwie minuty dla takiego grzańska to czas idealny. Jeśli płyta jest chujowa – wyłączacie. Jeśli zajebista – odpalacie replay. U mnie klawisz replay już się powoli ściera w przypadku Brodequin. Zespół na tym albumie pokazuje, że nawet po tak długiej przerwie rozdają karty na scenie brutal death metalu. Przy czym to nie jest taki typowy brutal death metal, choć ma jego wszelkie cechy – mielące, mięsiste gitary, gęsty blast, świniakowanie na wokalu. A równocześnie czuć w tym finezję i pomysł. Zawsze tak u nich było, cieszy więc fakt, że nic się nie zmieniło.
Nie zmieniło się również podejście do tematyki jak i okładek – cały czas królują tu srogie tortury. Niemal tak srogie, jak te którym poddawano Wąsika i Kamińskiego. Czyli jest grubo. A okładka najnowszej płyty to z całej dyskografii najlepsza i oczywiście nie chodzi tu o mmmm… cycunie… tylko o samo wykonanie malowidła z front coveru.
No nie mogę przestać słuchać „Harbringer of Woe”. To jest ten rodzaj płyty, która będzie Ci łomotała kości a Ty o dziwo nie będziesz chciał tego przerwać. Znaczy więc, że Brodequin sprokurował naprawdę porządny album. Polecam.